piątek, grudnia 28, 2007

Łapacz snów.

Rzemień obraca się z wolna między moimi palcami. Dwa wąskie paski skóry, oplecione wokół innej skóry. Zabawne, prawda? Skóra martwa, wyżarta związkami chemicznymi, barwiona, przetworzona tak, że jest całkowicie różna od tej kremowej, żywej tkanki którą nazywam palcami. Całkowicie różna, tak, ale sedno jednak pozostaje to samo.

Dwa wąskie paski skóry, opadające w dół. Jak czarne nici wyśnionego pająka.
(wtrącenie: "We use the pain for our fantasy / We need some pain to find the right way / We love the pain and want some more of it", brzdęk, brzdęk i w ogóle, bo wszystko to samo)
Opadają w dół. Nie wiem czemu kojarzą mi się z ciałami opadającymi w bezkresną, zdawałoby się, przepaść, niknąc stopniowo w mroku.

Ale nie. Nie niknie. Nie znika, chociaż powinno. Może chociaż chciałbym, bo nie powinno znikać, skoro nie znika. Widać nie może. Nie może znikać, chociaż chciałoby, bo ja wcale tego nie chcę. Znaczy nie chciałbym, gdyby znikało, bo przecież nie znika. Jest tam wciąż. Jest, jest, jest, jest... jest... ... ... jest...

Więc, drodzy radiosłuchacze (że poczuję się przez chwilę jak Rydzyk)
Nie, nie ta droga. Nie ta strona wszechświata?

Skoro nie znika, to znaczy, że jest. Nie trwa niezmiennie, wręcz przepływa nieustannie, chociaż zaprzeczenie zaprzeczenia to coś na kształt potwierdzenia. Rzemień kołysze się, zawija, skrzypi cichutko. Przewracam go między palcami. Skóra drży. Zarówno ta martwa, ta nie-skóra, jak i moje dłonie.

Tak czy owak rzemienie spływają, łącząc się gdzieś u dołu. Bo choć to dwie różne części, stanowią pokrętną całość. I jest tam drewniany koralik, choć to jedynie namacalna manifestacja niewidocznego połączenia jednej, nierozerwalnej całości. Brązowy, drewniany koralik. Coś, co można dotknąć, chwycić, ugryźć, poplamić krwią, spalić, rozpuścić w kwasie, zmiażdżyć, rozszarpać...

A poniżej koło. Ot, takie zwykłe kółko. Czarne, owinięte kolejnym rzemieniem, z zawiniętą w siatkę jasnobrązową nicią. Jak sieć, jak szept, jak myśl, jak sen. A pośrodku czarny koralik. Jedność, punkt styczny, kulminacja. Sedno wszystkiego. Czarny, połyskliwy, nieprzenikniony. Jeśli się dobrze przyjrzysz, możesz zobaczyć w nim swoje odbicie. Blask, jak w oku. Zabawne, prawda?

Do koła doczepione są pióra. Po dwa, w trzech miejscach. Spływają, widać pojdedyńcze wkłókna. Są ich dziesiątki. Setki wręcz.

Miliardy możliwości.

czwartek, grudnia 20, 2007

Sen.

I miałem ja sen.

Stojąc na środku olbrzymiego placu rozglądałem się na boki. Pod moimi nogami twarde kamienie bruku ociekały krwią. Hektolitry posoki opływały zaspy śniegu wynurzające się z toni jak wyspy czy może bardziej góry lodowe, zabarwione na purpurowo u dołu.

Zimno. Oddech zmienia się w parę... To nic, to nic, na pewno zaraz dowiem się, po co tu jestem.

Plac otoczony jest sklepami. Żadnych domów, tylko sklepy. Nade mną rozpościera się sieć przewodów, zupełnie jak jakaś pajęczyna snuta przez dziesięciolecia przez ogromnego - i ogromnie szalonego - pająka.

Ja wiem. Po prostu wiem, że te sklepy to w rzeczywistości tylko drewniane fasady. Makiety. Że gdyby przebić się przez nie, gdyby podpalić, rozerwać którąś, z tyłu ukazałaby się tylko czarna otchłań. Próżnia, pustka, rada wessać wszystko byleby tylko zapełnić własną rozpacz.

Krew sięga kolan. To nic, to nic, jeszcze chwileczkę.

Lampy zaczynają migotać. Niepewnie, jakby ledwo wstawały przebudzone z długiego snu, budzą się i przeciągają, by po chwili lśnić jasnym i pewnym blaskiem. Krew poniżej wygląda teraz jak czerwona posadzka. Sklepy są pewne, materialne, oczywiste. Widzę wystawy, drzwi się otwierają. Tak zwyczajnie, tak normalnie...

Z głośników zaczynają sączyć się dźwięki. Pełne szmerów, brudów, zakłóceń. Nierozpoznawalne. Ale melodia ma jakąś niesamowitą, magiczną chyba moc szargania nerwów. Już po chwili dłonie zaciskają się w pięści, obłędny wzrok szuka czegokolwiek, czym możnaby zająć myśli lub chociaż zatkać uszy - cokolwiek, byleby wyrzucić na chwilę z myśli ten ogłuszający zgrzyt!

Chwieję się. To nic, to nic, już prawie.

W powietrzu zaczynają migotać niewielkie światełka. Płyną wszędzie wokół, migoczą, unoszą się, niczym stado naćpanych świetlików.

Nie wiedzieć skąd, pojawiają się ludzie. A przynajmniej ludziopodobne cosie, pędzące bez celu od sklepu do sklepu, śliniąc się i wodząc opętanym wzrokiem po pozostałych, zapewne instynktownie wyczuwając w nich konkurencję, marząc tylko o tym, by zagłębić kły i pazury w ich miękkich gardłach i brzuchach. I zapewne krwi na placu byłoby więcej - dużo więcej - gdyby nie to, że w czasie ewolucji te mordercze narzędzia nie tyle zniknęły, co cofnęły się, schowały w głębinach umysłu.

Posoka zakrywa już nawet największe zaspy. Tłum potrąca mnie, odrzuca. Cholerne świetliki, niczym szarańcza, są wszędzie, ciężko się oddycha, robactwo włazi do uszu, oczu, plącze się we włosy, wpada pod ubranie. Kąsa. Nad wszystkim unoszą się przyprawiające o mdłości fałszywe tony, ledwie jeszcze przypominające muzykę.

To nic, to nic, to nic, to nic... JAK TO NIC?! Mam dość. Unoszę się ponad ten zgiełk, uciekam. Obudzić się, dojść do siebie, uciec z tąd.

Zaraz... A cóż to?
Czyżby...?
Ah tak, teraz rozumiem...
Już wiem, po co ten sen...

Nad dachami domów klęczą anielskie zastępy, bladymi dłońmi ściskając swe przedramiona. Zwieszone głowy widzą tylko pustkę, skrzydła mają siły jedynie podrygiwać. Z rozszarpanych ran płynie krew, spływając w dół, aż plac zmieni się w krwisty basen.

Nie chcę wiedzieć, dlaczego.
Po prostu się budzę.

Jak to ujął pan Murphy; "Świat jest nieustannie poprawiany".

sobota, grudnia 08, 2007

Ktoś jest szalooouny, ah so!.?,

Wędrując po różnych dziwnych światach których strzępki wirują pod powiekami, gdy o odpowiedniej godzinie zamkniesz oczy, widzisz wiele.

Zbyt wiele?
Może.
Ah so za różnica?

Czasem jednak dobrze wrócić do siebie.
Rozsiąść się wygodnie w starym, dobrze znanym fotelu obłędu, łapiąc puf i wyciągając na nim zmęczone nogi nim wypuści 487 włochatych nóżek w fioletowych sandałach na obcasach z kciuków. W jedną rękę - tę fioletową - chwycić kubek z iskrzącą kawą, drugą - tą zieloną - złapać patrzący się dziwnie papieros i odpalić go gorącą wodą. Trzecią dłonią - tą pomarańczową - złapać ciekawą książkę latającą wokół głowy i ze spokojem zlizywać litery.

Czasem, gdy wkładam na stopy rękawiczki i wracam do rzeczywistości, wędruję po Waszym świecie. Jest dziwny i obcy. Tutaj chodnik nie znika nagle z przeciągłym jękiem, w nagłym błysku czerni nie tańczą czerwone magnesy. Tutaj drzewa nie tańczą walca, zaś liście spadają w dół. Tutaj ludzie szepczą "On jest nienormalny! Ma rękawiczki na nogach!" lub dziwią się, gdy nie wiesz, gdzie jesteś. Skąd mam wiedzieć, gdzie jestem?! Przecież wszystko widzę!

Nie wiem, jak tu wytrzymujecie. Macie samochody, rowery, tłok, hałas. Macie irytację i stres. Macie krzyki, strach w nocy i groźbę noża przy szyi. By zagłuszyć paraliżujący strach i rozpacz macie alkohol, macie narkotyki, macie wulgaryzmy.

I macie czelność nazywać mnie nienormalnym!
Tak, jestem obłąkany. Ale czy jestem nienormalny?
Dla Was zapewne tak. Ale dlaczego mają mnie obchodzić Wasze normy?
Wolę świat, gdzie musisz szybko jeść, by sztućce nie odgryzły Ci języka.

Dlaczego uważasz siebie za normalniejszego? Także jesteś obłąkany. Udowodnić Ci, że tak jest? Proste. Uważasz się za obłąkanego? Nie? A skąd wiesz? Nie pomyślałeś, że to wszystko wokół może być jedynie majakiem Twojego steranego umysłu?

Może tak naprawdę prawdą jest, że prawdziwe krowy mówią większą prawdę niż nieprawdziwi ludzie?

No, to by było na tyle.
Teraz poskakać troszkę po ścianach.
W końcu przyjdzie miły pan.
Da parę tabletek...
I znowu będę mógł pogrążyć się w moim przewygodnym, kolczastym fotelu...

niedziela, listopada 11, 2007

Melancholijny spacer po parku.

Jest noc.
Idę sobie alejką.
Alejka wysypana czarnym piaskiem, ze sporą ilością drobnych kamyków, które nie wiedzieć skąd się wzięły. Na krawędziach ścieżki, tuż przy krawężnikach oddzielających drogę od trawników leżą setki liści.
Wszystkie podobne, lecz każdy inny.
Gnijące, pleśniejące, rozkładające się.
Tragedia zagubiona gdzieś pomiędzy drugim a trzecim tysiącem.
Deszcz padający niemal jak łzy.
Tylko chłodniejsze.
Drobniejsze.
Bardziej przenikliwe.
W jakiś sarkastyczny sposób prawdziwsze.

Jakby cały świat, cała natura, roniła łzy nad śmiercią ułamka swojej wszechobecnej istoty, mimo świadomości, że ledwie za parę miesięcy część ta dostąpi odwiecznej reinkarnacji.

Tylko po to, by umrzeć.

Może właśnie stąd te łzy?

Idę powoli przez park.
Elektryczne lampy stylizowane na gazowe, oświetlają przestrzeń wokół pomarańczowym, blaskiem. Jak niemy wyrzut sumienia - przechodzi mi przez myśl.
Pochylam się.
Lekkim gestem zbieram garść ziemi.
Podnoszę i patrzę z lekkim uśmiechem.
Pył przecieka przez palce.
Zostaje parę kamieni. O ostrych krawędziach, rozłupanych, lecz niemal niezmiennych. Zimnych, kłujących, tnących.
Wyrzucam je. Na cóż one?

Wieje wiatr. W dłoń wpada mi liść.
Zaciskam dłoń, by wiatr nie wyrwał mi go, tak, jak bezlitosna grawitacja odebrała mi piasek.
Wysuszony liść kruszy się, jego fragmenty ulatują z wiatrem.

Podchodzę do krzaku zwieszającego nad ścieżką swoje gałęzie, jakby grożąc przechodniom swoimi pazurami. Delikatnie głaszczę patyki. Kruszą się pod moim dotykiem. Martwe, pozbawione soku, w których zimno zmroziło całą wodę. Zostaje mi w palcach kawałek drewienka, która nie wiedzieć czemu kojarzy mi się z oderwaną od ciała kończyną. Odrzucam szybko patyk.

Ciemność zdaje się otaczać całą moją jaźń...

Patrzę w gwiazdy. Nie ma ich. Ten cholerny, koszmarny, irytujący pomarańczowy blask zagłusza spojrzenie gwiazd. Jak tak można. Jak mogę żyć z dala od ich uspokajającego światła?

Idę. Po obu stronach mijam ławki. Są puste. Nic dziwnego. Późna godzina w końcu. Widzę na nich mgliste postacie. Widma, wspomnienia przeszłości dawno zamkniętej i zapieczętowanej.

Nie boję się, choć odczuwam lekki niepokój. Nie widzę z tąd małego zgrupowania gwiazd. Małe, ledwie widoczne punkciki. Ponoć z innego miejsca wyglądają jak "zapytajnik".

Staję na skrzyżowaniu. Rozglądam się. Jedna ścieżka prowadzi do miasta. Druga, wznosząc się lekko, prowadzi gdzieś w las. Nie wiem dokładnie, dokąd bym dotarł idąc nią. Czy doszedłbym do miejsca, z którego najpierw dostrzegłbym gwiazdy, zaś później do punktu, z którego dokładnie ujrzałbym wschód słońca?

Nie wiem.

Jeszcze nie czas, by to sprawdzać.

Wracam do domu. A przynajmniej czegoś, co z konieczności domem nazywam.

piątek, listopada 02, 2007

Katakumby.

Piękny, słoneczny, pięknie zapowiadający się dzień. Czysto praktyczna złośliwość części otoczenia przepływa obok niczym woda obmywająca twarz każdego poranka. Wyjątkowo brudna woda, czasem zbyt ciepła czy zimna, ale tylko woda. Muzyka sącząca się z głośników, 3 papierosy w paczce leżącej obok jak niemy wyrzut sumienia. No, nie do końca niemy. Dostając ją, musiałem zanurzyć się na chwilę w zimnej, brudnej wodzie. Ale to tylko woda. Ciepła kawa parująca w kubku obok. Troszkę pieniędzy w portfelu. No, ale to trzeba zachować na jutro, na to jedno symboliczne piwo. Może parę piw...


Oczywiście, mógłbym narzekać. Nie byłoby to trudne. Oczy bolą mnie od wgapiania się w monitor. Za dużo ostatnio czasu spędzam przed komputerem. Kawa, przynajmniej ta "moja" skończyła się i musiałem zrobić sobie inną. Może i słońce świeci, ale tylko przeszkadza. Tak naprawdę nie grzeje, na zewnątrz i tak jest zimno, zaś jego blask razi niemiłosiernie. Co więcej, promienie padają na ekran, tak, że ledwo co widać. Pieniędzy i tak jest za mało, żeby chociaż lekko się wstawić. Papierosów mało, na cały dzień nie wystarczy. Głośniki stare, zniszczone, mają koszmarny dźwięk. Głowa mnie boli - nie wiem sam od czego. A do tego mam już po dziurki w nosie tej cuchnącej kałuży wokół.


Tylko... po co? O wiele ciekawiej patrzy się na dzień, nie myśląc o tym. Tak jest łatwiej, przynajmniej na swój sposób.


Otwieram niewielką, ale ciężką klapę. Kamienna, zimna, lekko wilgotna. Diablo ciężka. Zaglądam w czarny otwór w podłodze. Czuję się jakbym spojrzał w otchłań bez dna. Gorzej, bo putka spojrzała również na mnie. Nie pierwszy raz, lecz za każdym razem przypomina to śmierć za życia. Pośpiesznie potrząsam głową, oczyszczając umysł i z hukiem zatrzaskuję klapę.


Westchnięcie ulgi.


Dzień znowu jest piękny, słoneczny, cudowny. Aż chce się żyć. Na usta powoli wypełza lekki uśmiech. Może nieco dziwny, pełen dziwnych cieni, ale lepiej taki niż żaden, no nie?

Ciszę mąci huk. Pierwszy, drugi, trzeci. Ciężka kamienna klapa podskakuje co jakiś czas, jakby podrzucana od środka. Podchodzę.

Z przeciągłym zgrzytem klapa odskakuje. Ze środka wynurzają się kościste, wychudzone dłonie, chorobliwie blade, z długimi, pożółkłymi paznokciami. Wciągają mnie do środka.

Ciemność.
Wilgoć
Cisza.
Nie, nie cisza.
Odgłos kapiącej wody.
Ciche szepty.
Odgłosy szurania.
Smród zatęchłej, brudnej wody ze słów, gestów, myśli.

To tylko woda.

Oczy przyzwyczajają się do ciemności.
Okrągłe pomieszczenie, niewielkie, z kałużą na środku, w której leżę, zajmującą większość pomieszczenia. Długi tunel z kamiennymi drzwiami po obu stronach. Katakumby.

Jakiś dziwny, wewnętrzny głos każe mi iść naprzód. Dziwny jest. Piskliwy, wysoki, mówi nieskładnie, bełkocze. Ale idę.

Drzwi szczelnie zamknięte.

Pierwsze, drugie, dziesiąte, pięćdziesiąte. Nie miałem pojęcia, że tyle ich jest. Za nimi postacie. Martwe, wychudłe, być może w nielicznych tli się jeszcze iskierka życia, która mimo przytłaczającej paranoi tego miejsca nie pozwoliła się zdusić. Istnienia oszlalałe, związane, zgnębione, zaniedbane, stłoczone.

Brakuje tchu.

Wyrwa.

Musiała się tu kiedyś zbierać woda. Ta czarna, cuchnąca ciecz. Ta tylko woda. Zebrało jej się dość, by zniszczyć szczelne wrota i wypuścić to, co czaiło się za drzwiami. To, co nigdy nie powinno opuścić swojej krypty, powoli konając, zapomniane przez jaźń.

W morku słychać plaśnięcia bosych stóp na mokrych kamieniach.

Kończyny poruszające się na skraju widoczności oczu nieprzywykłych do mroku, wyglądające jak splątane węże.

Coś wychodzi. Podchodzi bliżej. Czuję smród stęchlizny.

Zapadła klatka piersiowa, pleśniejące ciało, wychudzone do granic możliwości kończyny.

Rozpadający się garnitur wyprasowany na kant. Szkła okularów pokryte cieńką mgiełką pleśni. Gładko ulizane włosy mokre od wszechobecnej wilgoci. Lekki uśmieszek pełen aroganckiej wyższości i morderczy błysk w oku.

Tak chyba wyglądałby szatan, gdyby stał się bogiem. Niewielka różnica.

Pośpiesznie wpycham go do środka i zatrzaskuję wrota. Jest sam. Na szczęście. Z większą ilością nie byłoby tak łatwo.

Zacznyam... szanować... siłę tej cuchnącej, brudnej wody której tak wiele wokół nas. Może i tylko nas opływa, ale i tak zostawia swoje ślady, brudzi nas. Jeśli pozwolimy jej się zbierać, prędzej czy później utopimy się w niej. Tyle tylko, że to nic nie zmienia. Woda była, jest i będzie. Można tylko uważać, co się z nią robi.

środa, października 31, 2007

Droga długa jest.

03. Akurat - Droga Długa Jest
Akurat - Droga długa jest
A droga długa jest
Nie wiadomo czy ma kres
A droga kręta jest
Co dalej za zakrętem jest
Kamieni mnóstwo
Pod kamieniami leży szkło
Szło by się długo
Gdyby nie to szkło to by się szło
To by się szło, to by się szło
Gdyby nie to szkło
Ref. Choć droga jest bez końca
Pozornie bez znaczenia
Mniemam, że mam powody
By drogi swej nie zmieniać
Nie zmieniać, nie zmieniać
Nie zmieniać...
I znowu. Siedzę w pociągu.
Ostatnio często mi się to zdarza. Może zbyt często? Chyba... Chyba nie. Chyba, że tak. Że tak, że nie. Nie, bo tak, że nie. Tak, gdyż tak znaczy nie. Zaprzeczenie potwierdzenia jest potwierdzeniem zaprzeczenia. Cokolwiek jest czymkolwiek. Nie, bo... Niebo?
I znowu. Pociąg kołysze się lekko.
Unosi mnie w przestrzeń. Niezwykła rzecz. Przecina przestrzeń, czas, miejsce, byt. Punkt kulminacyjny setek oddechów. Natężenie zależne od czasu. Obcość będąca intymnością.
I znowu. Siedzę u kogoś, kogo poznałem w pociągu.
Czyż to nie paradoks? Jakże tak? W pociągu? Wstydu widać nie mam.
Pierwsza stacja.
Wsiadają ludzie.
Jest wcześnie. Nieliczni z wielu.
Usta stężałe w dziwnych grymasach, komicznych, groteskowych, w subtelny sposób przerażających. Każdy tak samo. Kąciki ust skierowane w dół.
Oczy błyszczą w dziwny, niepokojący sposób.
Melancholijno-nostalgiczne spojrzenie w okno.
Przypomina mi się piosenka. Jak to było? Ah, tak... "Wszystko, byle nie tak..."
Druga stacja.
Wsiadają ludzie.
Jest wcześnie. Nieliczni z nielicznych.
Uśmiech. Delikatny, niewymagający. W jakiś sposób oczywisty i konieczny. Bo nie wolno inaczej.
Dotyk, zapach, wzajemność. Niezbędność czy czystość? Tego nie wie nikt, najpewniej z nimi samymi włącznie. Zasypiają, przytuleni do siebie, zsiniałe palce kurczowo zaciskając na dłoniach.
Trzecia stacja.
Wsiadają ludzie.
Jest wcześnie. Wielu z niewielu.
Różne kolory skóry, różne kolory włosów, różne kolory oczu.
Dziwne spojrzenia otoczenia. Czemu?
Ciekawe, jak to jest...
Ciekawe, kto to jest...
Czwarta stacja.
Wysiadam.
Podmuch pociągu.
Rozrzuca liście.
Przypomina mi się piosenka. Jak to było? Ah, tak... "Wszyscy zostaniemy rozdzieleni, niczym sterta liści rozwiana przez wiatr..."
Chyba chciałem napisać coś więcej, ale... Niech zostanie jak jest. Powinienem się chyba pośpieszyć, żeby zdążyć na pociąg.

niedziela, października 07, 2007

Dziwny dzień.

Jest sobie tak dzień.
Dziwny dzień.
Siedzi sobie w kącie.
Skulony.
Ale dumny.
Zamyślony. Opiera brodę o podkulone kolana.
Nieco rozczochrany.
Szepczący.
Pełen liści i chmur.

Spojrzenie w bok. Lekki uśmiech. Połówka liścia ponad napoczętą puszką piwa. Wiem, gdzie się znajdzie. Dla takich rzeczy są specjalne miejsca.

Spojrzenie w drugi bok. Za oknem już ciemno. Nie widać chmur.

Słońca też już nie ma.

Zamykam oczy.

Opadam.
Lekki wiatr na twarzy.
Delikatny, przyjemny chłód.
Stoję na łące.
W oddali rosną drzewa. Ciemne, odrobinę ponure. Przynajmniej takie wrażenie sprawiają moje ludzkie oczy.
Wszędzie wokół walają się klonowe liście. Wielobarwne, zeschnięte, nieco podniszczone.
Na środku łąki unosi się żołądź.
Na niebie płyną powoli obłoki przetykane blaskiem słońca.

Czekam...

Słyszę kroki. Ktoś przedziera się przez gałęzie, krzaki, ściółkę. Idzie.
Czy to...?
Nie.
Ale i tak dobrze. Mam towarzystwo.
Zbieramy liście.
Pochwyciliśmy jeden.
Przedarł się na pół. Lekki uśmiech.
Spojrzenie, gest, przyjazny, czysty, niezanieczyszczony.

Chwytam żołądź.
Wkładam go w dłoń Osoby.
Zgadnij, co to jest.
A może lepiej nie zgaduj.
To zbyt ważne...

Odchodzi. Zaraz może przyjść ta, na którą czekam.
Czekam, czekam, czekam, czekam, czekam...
Czas się dłuży.
Obserwuję obłoki.
Słońce zachodzi. Krwistoczerwona poświata opłukuje pojedyńcze chmury. Czarny słup dymu, zapewne z jakiegoś ogniska. Promienie tu i ówdzie. Widok zwykły i niepowtarzalny zarazem.

Tracę nadzieję, że kiedykolwiek dotrze tam, gdzie zwykle przebywa mój umysł.
Droga długa, pokrętna, niebezpieczna.
Z drugiej strony Osobie się udało.
Więc jest to możliwe.

Brak.

Powoli wstaje nowy dzień.
Szkoda. Lubię noc.
Jest szczera.
Zwykle pełna szeptów. Albo chociażby jak najcichszego stukotu klawiszy. Ukradkowego, urywanego, przepełnionego nasłuchiwaniem. Ale jednak.

Choć dzisiejsza noc była inna.

Twarz oświetlona samotnym blaskiem monitora.
Lekkie spojrzenie na zegar. 5:25. Nieprzespana noc.

Resztka ostatniego papierosa w improwizowanej popielniczce.
Unoszący się z wolna dym.
Ulotny jak marzenie. I jak marzenie tworzący fantastyczno-finezyjne kształty. Zwiewne, nie do końca pojęte, oświetlane tym samym blaskiem.

Szybszy oddech, subtelne, spontaniczne gesty. Potrzeba. I brak możliwości. Myśli, upchnięte niczym stara torba z pamiątkami, na dnie umysłowej rupieciarni. Swoista zazdrość połączona z tęsknotą i nienazwanym pragnieniem. Smutek, nostalgia, za czymś, co jest, choć nie ma.

Cichutka muzyka. Zagłuszyć.

Wyrzuty sumienia. Przeszkadzajka. Irytujące. Nie istnieć choć na parę chwil. Nie egzystować, odłączyć się. Myśli same wędrują gdzie indziej. Tak blisko, choć tak daleko.

Tak pewnie czuje się rozbitek, gdy tuż obok niego przepływa statek. Załoga nie dostrzega go. Wyciąga umęczoną rękę, tylko po to, by poczuć dotyk kadłuba ocierającego się o opuszki palców. Okręt odpływa, niknie, staje się odległą plamą na horyzoncie.

Tak pewnie czuje się konający z pragnienia, gdy trafia wreszcie na oazę. Pełznie w jej kierunku, ostatkiem sił wyciąga dłoń, by poczuć przed śmiercią chłodny dotyk wody omywającej opuszki palców. Jaźń zanika, otacza ciemność.

Tak pewnie czuje się umierający z zimna, gdy ze smutkiem obserwuje ciepłe wnętrza cudzych domów. Wyciąga zsiniałą rękę, by poczuć emanujące przez szybę ciepło czyjegoś mieszkania. Po czym osuwa się na kolana i pada w zaspę, gdzie powoli zasypia.

Tak pewnie czuje się człowiek, gdy wyciąga dłoń, dotykając opuszkami palców czyjejś twarzy. Nie wiedząc, czy dłoń zostanie odtrącona, czy też drugi człowiek przystąpi o krok bliżej, dzięki czemu zziębnięty, spragniony rozbitek będzie mógł objąć, przyciągnąć do siebie.

I co będzie dalej?
Chrzęst żwiru pod stopami.
Jedność umysłu.
Z dawna oczekiwana harmonia.
Siła zrównoważonego dysonansu.
Zrozumienie.
Wspólny oddech.
Osunięcie w otchłań zapomnienia, gdzie splecione jaźnie pozostaną zespolone na zawsze.
Nawet, gdy...
Gdy...
...gdy...
...gdy jednej z jaźni zabraknie.

Mrowienie elektronów na ekranie.
Opuszki palców osuwające się po zimnym szkle.
Cichutki szum.
I długi monolog.
Lęk, nadzieja, pragnienie, świadomość braku.

Tęsknota za nieznanym poznanym.
Kiedyś.......................
...............
............
.........
......
...
.
,
!
?
*

środa, września 19, 2007

Zielona alternatywa.

Zieleń.
Kolor lasu.
Kolor życia.
Kolor spokoju.

Jest niczym bez czerni.
Bo czym jest las bez pnia?
Bo czym jest życie bez śmierci?
Bo czym jest spokój bez myśli?

Awangarda słów bywa patosem zamkniętej w szklanej klatce myśli wypowiedzianej. Akustyka, zabawna rzecz, gdy szept zmienia się w krzyk, ten w rechot, by na koniec stać się łkaniem.

Ale szkło bywa złudne.
Lustro weneckie.
Człowiek wewnątrz widzi, dostrzega, pojmuje.
Woła. Gestykuluje.
Zaś ludzie na zewnątrz stroją głupie miny do własnego odbicia.
Lecz czym jest ból wyrwany z konekstu?

Dziecinny rysunek na szkle.
Bazgroł, o niewyobrażalnej bezwartościowej genialności.
Ludzie witają bazgroł.
Wszak tu powinien stać człowiek.
Cóż z tego, iż ma nieporadne rysy?
Cóż z tego, że deszcz rozmywa jego ciało, pozostawiając łzawe zacieki?
Bo nawet, jeśli ktoś zacznie się domyślać. Jeśli zacznie pojmować. Jeśli w jego oku błyśnie blask podejrzenia...
Chwyci po prostu za kredkę, by nie burzyć harmonii świata.
Po czym westchnie rozbawiony, nie pojmując, czemuż przed chwilą sądził, iż jego stary znajomy to dziecięcy rysunek. Nie rozumiejąc, po jakie licho trzyma w dłoniach kredkę.

Zieleń to jedyna alternatywa dla więźniów lustra.
Altarnatywa alternatywnej alternatywności.

A teraz...
Weź kredkę.
Zamaluj ekran.
I udawaj, że ten post nie istnieje.

niedziela, września 16, 2007

Klimat chwil.

Dziś jest dziwnie.
Klimatycznie.
Te dni zostaną mi w pamięci na lata. Zapach wspomnień połączony z oczekiwaniem nowości...
Dawno tak nie było.

Bo chwile, momenty, mają swój klimat. Atmosferę.
Wieczór z ciepłą herbatą, ciemno, blask lampki na biurku.
Ranek z chłodną kawą, przyprószone światło słońca, muzyka w tle.

I coś jest w tych chwilach.
Pełne napięcia oczekiwanie...
Zmieszane ze spokojem.
Wyciszenie myśli.
Dawno tak nie było...

sobota, września 15, 2007

Sens.

Myśli.
Troszeczkę niewyspane.
Nieskładne.
Jako tako biegające we wszystkie strony.
Bez pojęcia znaczenia.
Szukające swoich rąk i nóg.
Nieudolnie sklejające się na powrót.
Stopniowo ponownie tworzące spójną całość.
Z każdym kolejnym łykiem kawy.

Po co?
Po co pisać?
Po co rysować?
Po co tworzyć?
Po jaką cholerę to wszystko?

Wielka plansza.
Pola. Różnokolorowe. Białe, czarne, czerwone, zielone.
Na nich symbole.
Kostka.
Dwoje ludzi.
Pierwszy stawia pionek na jednym z pól.
Drugi czyni podobnie.
Rzut kostek.
Pierwszy zaczyna mówić. Mówi cicho, niewyraźnie, oszczędnie gestykuluje. Jego głos jest matowy, bezbarwny.
Drugi zastanawia się chwilę. Próbuje pojąć słowa pierwszego. Pojąć ich znaczenie z pojedyńczych zrozumiałych słów. Z wachaniem podnosi pionek, kołysze przez chwilę ręką. Nagle zdecydowanym ruchem stawia pionek na inne pole.
Rzut kostek.
Pierwszt ponownie zaczyna mówić. Tym razem jego głos nabiera ironicznego odcieniu. Słowa robią się szybsze, ostrzejsze, choć dalej pozostają ledwo zrozumiałe.
Drugi szybkim, nieco zawstydzonym ruchem zabiera pionek z dawnego miejsca. Obraca go nerwowo w palcach. Mruczy coś do siebie. W końcu, po długiej chwili namysłu, sam zaczyna mówić. Opowiada. O szumie fal, szeleście liści. Wewnątrz. W środku. O tańcu myśli.
Pierwszy uśmiecha się łagodnie. Chwyta drugiego za dłoń i stawia nakierowuje jego pionek na odpowiednie pole.
Drugi wybiera nowy pionek. Stawia. Rzut kośćmi.
Drugi opowiada, Pierwszy słucha.

I tak w nieskończoność, dla nieskończonej ilości graczy.
Kup teraz!!!

czwartek, września 13, 2007

Plastikowa torba.

Wracając dziś z uczelni czekałem na przystanku na autobus. Mając parę minut zająłem się obserwacją...

Nic szczególnego właściwie.

Jakieś dwie studentki udają kominy fabryczne i sobie plotkują.

Jakaś babcia zasuwa z siatami.

Jakiś żulek grzebie w śmietnikach.

Jakiś furiat wali na oślep w klakson.

Drzewa szumią, słońce przebija się przez chmury i liście, przygrzewając przyjemnie, ostatnie ptaki ćwierkają sobie gdzieś wokół. Nawet zapach spalin i ryk silników nie przeszkadza. To drobne mankamenty. Da się przyzwyczaić...

Niby nic takiego
Tylko ta cholerna siatka.

Żulek wyciągnął ją ze śmietnika. Uznał za mało wartościową i wyrzucił.
Podmuch wiatru zagarnął ją nad drogę.
Opadała powoli wirując.
Uderzyła w maskę pędzącego samochodu.
Podmuch powietrza wyrzucił ją w górę.
Obrócił parę razy.
Zataczając koła siatka opadała.
Następny samochód nią szarpnął.
Tym razem nieco lżej.
Opadła niżej.
Kolejne samochody.
Kolejne wirowanie.
Coraz niżej i niżej.
Ulica.
Siatka szoruje.
W te i wewte.

Krzywię się.
Promień słońca przedarł się przez chmury i liście. Razi.
Po chwili przestaje.
Pojedyńczy promień pada na siatkę.
Mocniejszy podmuch wiatru.
Siatka gwałtownie podrywa się w górę.
Leci pod niebo.
Nie widzę jej już.
Ciekawe gdzie spadła.

Może gdzieś wisi?
Może już nigdy nie tknie ziemi...

W powietrzu unosi się zapach wanilii.
W ustach mam smak cytryny.

piątek, września 07, 2007

Depresyjny taniec.

Człowiek to zabawny stwór.
Kręci się w kółko i kręci. Nie może przestać.
Aż w pewnym momencie zaczyna kręcić mu się w głowie.
Koło zmienia się w owal, spiralę, nogi odmawiają posłuszeństwa. Stwór-nie-stwór zaczyna się zataczać.

Wygląda przekomicznie.
Jaki słodki.
Jaki nieporadny.
Jaki żałosny.
Łolaboga.
Ooops, upadł.
Nie, nie upadł.
Wstaje.

Kopnięcie. I jeszcze jedno. Podeszwy butów uderzają. Cios za ciosem. Krew. Wymioty. Kap, kap... Padają w ciszy. Wirują szaleńczo. Krzykoszept. Śpiewozgrzyt. Wirują, aż zaczynają się zataczać. I inne słowa uderzają tak samo.

Łolaboga...
Ooops, upadł.
Naprawdę.
Kończyny drgają.

No, wstawaj, wstawaj. Jaki Ty nieporadny. Ale z Ciebie ciapa. No, już już, nic się nie stało przecież. Stoisz? To dobrze. No widzisz, jacy kochani jesteśmy?

Cios w kark. W brzuch. Podcięcie.

Oj, co Ty byś beze mnie zrobił? Znowu leżysz. Ojeeeeej... Chodź, pomogę Ci wstać.

Już nie.
Już nie trzeba.
Upadam sam.
Szkło wbite w ramię.
Krew...

Oh, no naucz się wreszcie radzić sobie sam! Gdyby nie ja, nie wstałbyś już. Leżałbyś tak, w tej brei własnego ciała. A leż sobie. Gnij. Zdychaj.

No nie no... nudno jest. Wstawaj. O, złap mnie mocno za rękę i wstawaj. Już. No.

A teraz kop w dupę na szczęście i kręcimy się dalej.

czwartek, lipca 26, 2007

Kółko.

No tak.

Jestem po pracy. Siedzę sobie przed komputerem. Leci muzyka.

________________________________________

No tak.

Jestem po pracy. Siedzę sobie przed komputerem. Leci muzyka.

_________________________________________

No tak.

Jestem po pracy. Siedzę sobie przed komputerem. Leci muzyka.

Dziś mam wolne. Idę na piwo.

_________________________________________

No tak.

Jestem po pracy. Siedzę sobie przed komputerem. Leci muzyka.

_________________________________________

No tak.

Jestem po pracy. Siedzę sobie przed komputerem. Leci muzyka.

Dziś mam wolne. Idę na piwo.

_________________________________________

Grah.

Pusto mi. Nudno mi. Brak. Nie ma...
Wiecznie to samo, tylko inaczej.
SSDD.

Dziś mam wolne.

Ciekawe, co też będę robił?

Wrrr...

środa, lipca 04, 2007

Wir.

No tak... Siedzę sobie w domu. Jak co rano. Nie, nie jak co rano. Praca... Yhh... Mniej czasu, by pisać. Poza tym brak znajomości siebie ogranicza wędrówki po zakamarkach myśli. Szkoda. Lubię, jak te liście, wirować w studni, wirować z nimi, przez nie, obok nich, obserwując i będąc jednocześnie ich częścią.

Ale, usuwając na bok tę, być może, ciekawą fantasmagorię, za którą normalnie bym podążył - siedzę sobie. Obok stoi ledwo co opróżniony kubek kawy. Palę... Nie, właśnie nie palę. A mam wielką ochotę.

Obok mnie leży też komórka. Czekam. Zabawne, jak zwykłe łącza energetyczne czy satelitarne potrafiają wzbudzić emocje. Czekam na odpowiedź... Może wiadomość nie doszła? Internet nie jest idealny. A może jeszcze jej nie zobaczyła? Bo przecież może być zajęta czym innym. Albo nawet - co mało prawdopodobne - jeszcze spać. A może nie ma z czego odpowiedzieć? Nie no, darmowych SMS'ów miała mnóstwo... A może wcale nie chce odpowiedzieć? Cóż ta ostatnia, choć najmniej ciekawa opcja jest dość prawdopodobna...

Hmm... Wczorajszy dzień był ciekawy. Wyłączona komórka... Ktoś się martwił i chyba teraz jest na mnie zły...

Mniejsza, na tym blogu nie miało być zwierzeń osobisych. Blee... Wszak nic nikomu do jakiś moich rozterek.

O czym to ja? Właściwie nie wiem...

Oczywiście w tle leci muzyka. Wokalista z butną pewnością siebie w głosie, przekonuje, że "... mamy siłę, zorganizujemy się i dokopiemy im!". No tak. Oni. Oni są wszędzie. Patrzą na Ciebie, znają każdy Twój krok... Jak wiewiórki!

Uuups... Przepraszam, myślami znowu jestem gdzie indziej.

Zastanawiające, na jak prostych zasadach działa taka muzyka. Wystarczy znaleźć "onich" - i już wszystko łatwe. Tłum z radosnym wrzaskiem w gardłach naskoczy na "onich", bo są na tyle wyraźnie różni, że nie da się ich pomylić z "mymi". Podjudzany demagogicznymi wrzaskami swojego guru zniszczą system... I dobrze... Szkoda tylko, że w jego miejsce natychmiast zbudują nowy, który przy pierwszej okazji wpadnie w te same koleiny, wyżłobione już przez setki innych systemów tworzących się i upadających z hukiem od zarania ludzkości. Zmienią się tylko ludzie u steru. Coraz większa kontrola, swoisty klosz nad stojącymi niżej obywatelami...

Cholera, znowu schodzę nie na te tematy, co trzeba.

Oo... Teraz w głośnikach leci ciekawe nagranie na skrzypcach elektrycznych. Bez słów. Za to z jakąś dziwną głębią. Bez ideologicznych podtekstów, bez agresywnych wrzasków, sama muzyka, choć surowa, nieobrobiona, pełna "brudów" które tylko dodają jej uroku. To pierwsze nagranie, jakie puszczam co rano. Cudownie stawia na nogi...

A drugie? Domowe, amatorskie nagranie... "When I see a pretty woman sitting in the church common, common, coooommoooon..." Yhh... I znowu lawiruję nie tam gdzie trzeba.


.
..
...
....
...
..
.


Dość.

Świat się rozmywa.

Nic nie jest konkretne.

Powietrze wyprane z barw.

Ulotny zapach kawy z urwanym dźwiękiem.

Melodia z wyciętym kształtem...

A ten cholerny telefon wciąż milczy.

[NO SIGNAL]

poniedziałek, czerwca 25, 2007

Nijaka próba uporządkowania myśli.

Siedzę sobie w kokonie...

Cicho, spokojnie, odcięty od świata, bezpieczny...

Powoli się zmieniam. Przekształcam każdy nerw, każdą cząstkę, każdą myśl. Słowa wirują w mojej głowie, spoglądając czasem tylko nieśmiało z oczu. Czasem zasypiam, czasem się budzę - noce i dnie nie mają żadnego znaczenia.

Czuję dotyk. Jakimś cudem przebija się przez kokon... Słowa, ciche, może przygłuszone, niezrozumiałe. Obok mnie jest teraz inny kokon... Może być ciekawie :)

Dziwne...

"I kiedy mówisz do mnie Słońce,
Traktuję to co nieco opacznie,
Ty jesteś jednym a ja drugim końcem,
Daleko nam do siebie strasznie..."

I może właśnie o to chodzi?
Same fundamenty są kompletnie inne...
Więc całość też może być niepodobna do czegokolwiek innego, co budowałem...

Warto próbować.

niedziela, czerwca 17, 2007

Poczwarka.

Idę. Wędruję sobie lasem. Ścieżka wygodna, udeptana, przykryta cieńką warstwą igliwia. Na drzewach zaznaczony szlak. Szłem tędy nie raz. Sam wytyczałem ścieżki. Wiem, gdzie idę i gdzie dojdę.

Zatrzymuję się. Coś nowego. Trudne do określenia. Coś jak las po deszczu. Po części zapach, po części dotyk, po części sposób załamywania się światła... Ale to nie deszcz. To jest... inne. Rozglądam się wokół.

Ruszam powoli dalej. Już nie ścieżką. Zapuszczam się w głąb lasu, na obszary, których nigdy wcześniej nie znałem. Idę gdzieś, nie wiedząc gdzie. Nie muszę wiedzieć. Las wie to za mnie. Trafię tam, gdzie trafić mam, bez względu na to, gdzie jest to "tam". Oczom brakuje oznaczeń szlaku. Lekki niepokój. Nikt mnie tu nie znajdzie... Nikt, może jedna osoba... Ale ciiiiiii... Jeśli mnie znajdzie, nic jej już nie zatrzyma. Nic, nic, nic, nic, nic, nic...

Staję na polanie. Unoszę ręce. To mój świat. To ja. Oddycham głęboko.
Wdech...
Wydech...
Wdech...
Wydech...
Delikatny wiatr na twarzy...
Szept...
Słowa, których nawet ja nie pojmuję, choć wychodzą z moich ust.

Ścieżki znikają. Drzewa pochłaniają to, co z takim trudem oznaczałem. Nasiona, które nigdy nie miały wykiełkować, rosną w mgnieniu oka, stare drzewa butwieją i opadają na doskonale znane drogi, którymi do niedawna tak beztrosko chodziłem.

Oddycham głęboko...

Nie ma dróg...

Nie ma...
Nie ma...
Nie ma...

Gdzie jestem? Kim jestem?

Idę dalej.
Gdzie idę?
Jak teraz wygląda las?
Jak teraz wygląda świat?

Nie wiem...
Zatracam się w drodze...
Wędruję w nieskończoność.

Docieram do kamiennego drzewa.
Ono jedno nigdy się nie zmienia.
Stare, obrosłe mchem...
Wspinam się na nie.
Trzymam się kurczowo gałęzi...
Oplata mnie kokon.

Nie wiem jeszcze czym się stanę.
Ale część mnie odejdzie na zawsze, zastąpiona nowymi drogami.

środa, czerwca 13, 2007

Jest...

Jest dobrze.

Jest nijak.

Jest źle.

Jest...

No właśnie...

Jak kurwa mać jest?

Bo już sam nie wiem...

Kręci mi się w głowie...

piątek, czerwca 08, 2007

Pociąg.

Miasto... Tłum ludzi, kompletnie anonimowych w szarej brei snującej się jakby celowo bez celu po ulicach wypełnionych śpiewem samochodów i aromatem spalin, papierosowego dymu i ścieków. Skarłowaciałe resztki natury wiszą sobie na sztywnych ramach, groteskowo wykpiwając życie.

Hałas. Stukot. Pisk.

Kroki. Wsiadam.

Obserwuję...

Pierwsze spojrzenie - dziewczyna? Kobieta? Młoda. Wraca z plaży - łatwo poznać po skąpym stroju, świeżej opaleniźnie, nerwowym kręceniu się na siedzeniu. Zmęczona - powieki same jej opadają. Zawzięty wyraz twarzy. Ładne, głębokie i duże brązowe oczy patrzące z byka na każdego patrzącego się na nią faceta. Nie ma co się dziwić...

Obok stoi nieco starszy typ. Przy pierwszej okazji podszedł do niej, łapiąc się barierki za jej głową i niemal ocierając się o jej twarz sporym brzuchem. Spocony. Wygłodniałym wzrokiem wgapia się w jej dekolt. Niemal się ślini. Gdy ta mierzy go wściekłym spojrzeniem, uśmiecha się obleśnie. Pożółkłe, nierówne zęby.

Obok dziewczyny siedzi starsza kobieta. Głęboki dekolt niemal obnażający pomarszczone, obwisłe piersi. Różowe, obcisłe rybaczki. Żylaki. Haluksy. Japonki - różowe oczywiście. Makijaż. Tylko oczy. Parę grubych kresek. Nieobecne spojrzenie. Rozmawia przez telefon, rzucając wokół zalotne spojrzenia. Nienaturalny śmiech. Ha. Ha. Ha. Ha?

Na przeciw staruszek. Śpi. Rękami ściska się za genitalia. Z ust cieknie mu strużka śliny, opadająca na przetłuszczony podkoszulek, ciasno opinający wielki brzuch i wpuszczony w wypaćkane smarem czerwone, poprzecierane krótkie spodenki. Bardzo krótkie. Wręcz bokserki. Wystająca kępa siwych włosów na klatce piersiowej. Co jakiś czas pociąga głośno nosem i kaszle. Nieco wysunięta sztuczna szczęka.

Ławka obok. Dwójka młodych mężczyzn. Chyba normalni. Siedzą sobie i rozmawiają. Wysocy, dość mocno umięśnieni, gestykulują zawzięcie. Czyści, schludni, z wymuskanymi na żel włoskami. Przysłuchuję się. "No i kurwa mać, tego, kurwa, jak jej wpierdoliłem tego zasranego chuja prosto w dupę, to aż, kurwa, zapiszczała, dziwka jebana". Aha...

Następna ławka... Słodki chłopczyk. Jedyne nie wypaczone istnienie w wagonie...
"Maaaamaaa... Masz mi dać cukierka!"
"Później synku, jestem zajęta"
"Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!"
"Cicho synku..."
"Zamknij się! Dawaj mi cukierka! Aaaaaaaaaaaa!!!"
Matka wzdycha, wyjmuje cukierka, odwija, podaje dziecku, które łapczywie wbija w nie ślepia.
"To nie ten, idiotko!"
Rzuca cukierkiem w mamę.
"Innego nie dostaniesz."
"Dawaj cukierka!!! Aaaaaaaaaaaa!!!"
Mama podaje innego cukierka.
"No. I tak ma być, baby są od tego."
Szczęśliwe spojrzenie rodziców.
"Patrz, jaki mądry" z uśmiechem mówi matka, chyba do ojca.
"No. Wdał się we mnie" odpowiada drżącym z dumy głosem tata.

"I czego się kurwa tak gapisz?!" Całkiem ładna, brązowooka dziewczyna z obrzydzeniem w głosie burknęła do mnie.

Wzdycham smętnie.

Zgrzyt, szarpnięcie.

Jakie to szczęście. Moja stacja. Wychodzę.

"No i kurwa, tego..." - oto pierwsze, co słyszę na ulicy, gdy wychodzę, ponownie zanurzając się w tej szarej brei, płynącej celowo bez celu po ulicach wypełnionych śpiewem samochodów i aromatem spalin, papierosowego dymu i ścieków...

I nie zobaczyłem dziś nic więcej. A niewiele brakowało, bym spotkał inną cząstkę żyjącą w poprzek. Strach, niechęć, znudzenie? A może wcale nie? Nie wiem... Smętnie mi troszkę. Chyba nie chcę o tym myśleć... Może zamienimy dziś jeszcze parę zdawkowych słów.

Mniejsza. Jak zawsze - mniejsza.

czwartek, czerwca 07, 2007

Blask.

Zamykam oczy...
Powoli...
Ociężale...
Senne powieki opadają same...

Czuję na skórze delikatne ciepło. Pod zamkniętymi powiekami drga jakiś blask. Złote powidoki oślepiają. Noc... Szum wiatru w drzewach, blask księżyca prześwituje między konarami posrebrzając długie pasma mgły... Cykady wrzeszczą na siebie i przekrzykują się nawzajem w trawie. Po policzku spływa łza. Chciana, choć mentalna. Nie istniejąca, choć potrzebna. Woda oczyszcza. Jej chłodny dotyk koi. Z ziemią tworzy błoto. Bagno... To źle się kojarzy... Choć z drugiej strony ludowe przesądy często są pozbawione sensu... Ci sami ludzie uważali kobiety czy osoby innej rasy za gorsze. Iść na przełaj, na przeciw, pod prąd? A może lepiej nie ryzykować?

Rozkładam dłonie. Szeroko, obejmując gwiazdy w niemym krzyku, rozdzierającym hałas nocy. Zaczynam wirować. Najpierw powoli, spokojnie, później coraz szybciej, wokół własnej osi, tracąc równowagę, biegnę przed siebie. Z mocno zaciśniętymi powiekami przeskakuję konary, wykroty, nory... Krzewy rozrywają mi twarz... Gorąca posoka spływa po policzku mieszając się z łzą. Krwawa łza...

Czym jest błoto? Uzdrawia czy topi? Po raz nie wiedzieć który zapytam ponownie; "Are you cure or course?".

Śmiech mimo strachu. Żar powoli staje się coraz silniejszy. Zamykam oczy, lecz i tak widzę. Ale jeszcze nie wiem - minę płomień, najwyżej ocierając się o niego, czy przeciwnie, wejdę w sam środek buchających języków ognia, nie dbając o to, czy spłonę...

I gdybym tylko wiedział, czy w innej części lasu dzieje się coś podobnego?

Może tak... A może to tylko majaki...

piątek, czerwca 01, 2007

Wspinam się.

Wspinam się na szczyt.
Najwyższa góra mego świata.
Największa skała mnie.
Myśl.
Opoka.
Gdy dotrę do celu, ujrzę wszystko.
Jeszcze tylko parę dni wędrówki...

Skok.

Wielka pustynia, olbrzymi kawał nagiej skały rozpościerający się wszędzie w zasięgu wzroku, prażony gorącymi promieniami słońca. Wypalony, martwy, zniszczony. Miejsce, gdzie nie przetrwa nic żywego.

Pojedyńcza jaźń przemykająca między skałami.
Sekunda po sekundzie.
Minuta po minucie.
Godzina po godzinie.
Dzień po dniu.
Miesiąc po miesiącu.
Rok po roku...

Myśl, uciekająca przed czymś - choć dawno temu już zapomniała przed czym. Dążąca gdzieś, lecz nie pamiętająca swego celu. Jest tylko droga... Rok po roku, mknie przez pustynię. Jedyny żywy obiekt w płomieniach, które strawiłyby wszystko inne.

Myśl pełna bólu, cierpienia, pragnienia, konająca, lecz niezdolna umrzeć do końca, nie będąca w stanie osiągnąć końca. By zniknąć, rozwiać się w nicość, musi dotrzeć do celu - celu, który dawno temu zginął z horyzontu. By pojąć własne ja musi znaleźć drogę.

Drogi nie ma. Nie istnieje. Nikt nie zapuszcza się na pustynię, jeśli ktoś już tam trafi, nie przetrwa długo. Trzeba stworzyć drogę. Brak sił. Brak woli. Brak drogi. Niemożność, niemożność, niemożność, niemożność, niemożność... Brak sił, by tworzyć, budować.

Jaźń błądzi. Nagi umysł, odarty z szat człowieczeństwa. Myśl w czystej postaci. Błądząca, niezdolna znaleźć własnego ja. Zagubienie. Strata. Smutek po stracie czegoś, co nigdy nie istniało. Rozpacz, niezdolność wyjaśnienia jej przyczyn. Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo.

Zapada zmrok. Pojawiają się gwiazdy, a wraz z nimi chłód. Temperatura spada. Myśl zamiera, zatrzymuje się, zamarza... Czeka. Powoli, sekunda po sekundzie, jak krople wody, której tak brak, noc mija...

Wstaje słońce. W mgnieniu oka roztapia lodową powłokę myśli, zmuszając ją do kontynuowania biegu, wyścigu bez celu czy mety. Myśl dąży, gdziekolwiek, byle gdzie... Przed siebie...

Umysł staje. Naprężony, zdezorientowany... Wyczuwa coś, coś jednocześnie znajomego jak i bardzo dobrze znanego. Czy to...? Czy może...? Jednak...?

Bojąc się stanąć twarzą w twarz z prawdą - być może tak okrutną - jaźń rozpoczyna dalej swój bieg, lecz tym razem w innym kierunku. Pędzi, szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Boi się tego, co znajdzie, lecz jednocześnie nadzieja zmusza do szybszego biegu. Szybciej, szybciej, szybciej.

Krawędź. Olbrzymia przepaść. Umysł zatrzymuje się. Zamyka oczy. Boi się... Ale nie może przestać. Woń, delikatny chłód, jest teraz znacznie silniejszy. Powoli otwiera oczy, rzucając trwożliwe spojrzenie w dół.

TAK!!!

Gdzieś tam, na dnie, głęboko, lśni wąska wstęga rzeki. Delikatna, subtelna woń wody jest wszędzie. Radość nie ma granic.

Ale przepaść jest tak głęboka...

Umysł wacha się. Buja się, niczym porzucone dziecko, w przód i w tył. Skoczyć? Instynktowny strach. Trudne do opanowania pragnienie. Głęboki oddech. Skok. Lot...

Pragnienie. Już niedługo, jeszcze chwilka, jeszcze odrobina... Jaźń zanurzy się w chłodnej, wręcz lodowatej toni, do której nigdy nie dociera światło dnia. Poczuje delikatne muśnięcie żywiołu. Będzie pić, pić, pić, chłodną, życiodajną ciecz, przynoszącą wreszcie ukojenie zwęglonym niemal zmysłom.

Zapada zmrok... Temperatura spada...

Głuche łupnięcie. Jaźń rozpadająca się na elementy pierwsze, zniszczona, obolała, w jednej chwili staje się już tylko zlepkiem sprzecznych pragnień i instynktów.

Rzeka zamarzła.

czwartek, maja 31, 2007

Demo [cykl notek "I hate myself and I want to die"].

Oto ja.
Jestem sobie.
Niestety.
Miałem nieszczęście urodzić się.
Za dzieciaka żaden kierowca nie był na tyle mądry, żeby mnie rozjechać.
Żaden murarz nie wpadł na to, by zrzucić na mnie cegłę.
Żaden psychopata nie był na tyle rozgarnięty, by wziąść ze sobą siekierę, nim mnie spotkał.
Żaden agent rządowy nie dostał odpowiednich upoważnień...
Tak więc jestem sobie.
Świat jest na mnie skazany.
Żyję, oddycham, jak taki wielki wrzód na zdrowej tkance społeczeństwa.
Jak rak toczący normalne umysły.

Pożeram normalność.
Niszczę stateczność.
Wywracam świat do góry nogami, naruszam podwaliny zdrowego rozsądku, i potrząsam tym, co zostało, w nadziei, że coś ciekawego wypadnie z którejś z kieszeni. Na próżno. Nic nie wypada - nigdy, nigdy, nigdy...

Jestem sobie.

Jak idiota patrzę na liść. Śliczny liść. Ot, liść. Liść, bo liść. Debilnie zachwycam się jego chaotycznym tańcem w podmuchach wiatru. Kretyńsko zafascynowany grą światła prześwitującego przezeń. Infantylnie wpatruję się w subtelnie złożoną, delikatnie doskonałą budowę każdego jego nerwu...

Oto mój bóg - liść.
Oto mój bóg - strumień.
Oto mój bóg - wiatr.
Oto mój bóg - piasek.
Oto mój bóg - płonące polano.
Oto mój bóg - patyk.
Oto mój bóg - kamień.
Oto mój bóg - ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ...

Rechot.

Jestem sobie.
Jestem, bo jestem.
Jestem chorobą nieuleczalną.
Ale...
Choć jestem rakiem, toczę również sam siebie.
Rozkładam się na czynniki pierwsze.
Destrukcja pojedyńczych atomów.
Powolna, metodyczna.
Morderczo skuteczna.








Jestem sobie.
Głupawka.
Buhahahaha!!!
Hyhyhyhy!!!
E-hehe-hehe-eeee-hehehehe!!!
I-hahahahaha!!!
Wydurnianie się.
Łamanie granic.
Łamanie dawno ustalonych praw.
Łamanie norm etycznych.
Łamanie siebie.
Kpina z każdej myśli - swojej i cudzej.

Demo, demo, demo, demo, demo, demo, demo, demo, demode, de mode...

Pełna wersja tak rzadka.
Pełna wersja trudno dostępna.

Ooo... Mam pełną wersję.
Eeeee tam... Demo było do dupy.
Wyrzucam do śmieci.

Piosenka oddająca chwilowo moje myśli.

happysad - sa takie chwile


Happysad - takie chwile

Są takie chwile jak sztylety rozrywają duszę w kilka sekund...
o nie...

Obrazy w mojej głowie,
nigdy o nich Ci nie powiem!!!
To co, to co w potłuczonym szkle...
Źle!
Nie wiem ile jeszcze...

Kto traci oddech i jest bliżej...
Serce wiąże supły na tętnicach...
o tak...

I wtedy znowu czuję,
jakbym miał za ciasną skórę,
patrzę w górę i nie widzę nieba!!!

Czekam na dzień w którym to co mam rozwali się, nie w blasku gwiazd,
nie w blasku świec,
tylko śmiech!
Jakikolwiek gest - dobry czy zły
nie warty jest naprawdę nic, naprawdę nic, właśnie tu...

Ile to już dni jesteś jak kwiat,
który urósł mi, a z którego świat na mych oczach zrywa płatki...
Patrząc na Ciebie widzę różę,
z której ciągle ktoś obrywa płatki,
o nie...

To wtedy dziwię się,
dlaczego nadal chcę zobaczyć jeszcze jeden zachód słońca!!!

Czekam na dzień w którym to co mam rozwali się, nie w blasku gwiazd,
nie w blasku świec,
tylko śmiech!
Jakikolwiek gest - dobry czy zły nie warty jest naprawdę nic, naprawdę nic, właśnie tu...

Ile to już dni jesteś jak kwiat,
który urósł mi,
a z którego świat na mych oczach zrywa płatki...

środa, maja 30, 2007

Dziękuję.

Entievrielin alias "Siostra" albo "Sługa Vakandisa"

Kokos alias "Psychol" albo "Kobieta w męskim ciele"

Kasia alias "Kaśka" albo "Maluszek" ;)

Ania alias "Anka" albo "Najładniejsza dziewczyna na koncercie"

Debil K. alias "Piesek" albo "Siuuuuuś"

Maja alias "Mayk" albo "madam Miśkowata"



Przyjaciele się przydają :]

Reszty się domyślajcie :P


Pies [cykl notek "I hate myself and I want to die"].

Kiedyś spędzałem wakacje u pewnej rodziny, na wsi. Mieszkała tam między innymi, w domu obok, bardzo stara kobieta z równie starym psem. Siadała sobie na ławeczce przed domem, w ciepłych promieniach słońca...

Pies był bardzo stary. Ślepy, głuchy, bezzębny, bez powonienia, utracił kompletnie kontakt ze światem. Nie docierały do niego żadne bodźce. Zwierzę nie czuło nawet dotyku przez przeżartą rakiem niemal łysą skórę. Ale babcia nie pozwalała skończyć żałosnej egzystencji pupilka. Nie rozumiałem wtedy dlaczego.

Pies cały czas spędzał, biegając w kółko. Czasem tylko, co parę dni, przewracał się, i spał. Nawet, gdy go podnosili, cały czas przebierał łapami w powietrzu, nie czując, iż stracił kontakt z ziemią. Jego właściciela wstrzykiwała mu rozpuszczone jedzenie wprost do gardła, podobnie jak wodę. Co dzień, przez godzinę, karmiła go w ten sposób, zaś zwierzę przez cały ten czas, leżąc na plecach, przebierało łapami, chcąc gdzieś dobiec.

Teraz wiem już, czemu kobieta nie pozwoliła go uśmiercić.

Pies miał cel w życiu. Może jego egzystencja była dla nas - postronnych - pozbawiona sensu, znaczenia, absurdalna i godna pożałowania. Ale dla tego psa, który przecież nawet nie zdawał sobie sprawy z naszej obecności, życie miało sens. Biegł. Chciał gdzieś dobiec, znaleźć coś, może kogoś. Być może sądził, że jeśli będzie biegł odpowiednio długo, dobiegnie do swojej pani, która sprawi, że znowu będzie pełen sił, młody, sprawny. Nie zdawał sobie sprawy z pełnych współczucia spojrzeń ludzi. Nie miał pojęcia, że śmieją się z niego, gdy okrutny berbeć kładł mu pod nogi patyk, tak, że ten, biegnąc wiecznie w kółko, raz za razem potykał się o ów patyk i przewracał, uderzając boleśnie bezzębnym pyskiem o ziemię.

Kiedyś pociekła krew. Nos zachaczył o szkło. Pies nawet tego nie poczuł, przepełniony bólem i cierpieniem, skoncentrowany wyłącznie na swym nieznanym nikomu celu. Ale to nie miało znaczenia. Nie wytrzymałem. Choć były to moje ostatnie wakacje tam, mam nadzieję, że berbeć zapamięta je na długie lata.

______________________________

Ale... Zazdroszczę psu. Ma więcej szczęścia ode mnie. Ja kpię sam z siebie, bo choć mam wszystkie zmysły, których ów zwierz nie posiadał, nie mogę znaleźć celu, który on miał. Nie mam sił, nie mam woli, nie potrafię zmusić się, by biec, biec mimo bólu, mimo strachu, pragnienia... Biec przed siebie, na przód, na przód, na przód. Choćby w kółko, choćby w ciemności, ale biec. Stoję w miejscu, rozglądając się bezradnie wokół, niczym aktor w tanim kabarecie, który zapomniał swej roli i improwizuje teraz, śmiejąc się w duchu z rechoczącej do rozpuku publiczności nie dostrzegającej kpiny z nich samych.

Słowa, słowa, słowa... Wybijają z rytmu, z którego już dawno mnie wybito. Wprowadzają zamęt, lecz ja i tak od dawna żyję w chaosie. Gdzie jest mój cel? Gdzie powinienem biec?

Deszcz przynosi ukojenie... Taak... Ale burza może zmieść z powierzchni ziemi.

Psu można zazdrościć jeszcze z jednego powodu. Miał właścicielkę. Dbała o niego. Może nie reagowała, gdy bachor dręczył jej psa... Ale karmiła go, poiła, wynosiła dzień w dzień na zewnątrz, zaś gdy pies wreszcie zdechł, sama wykopała głęboki dół obok domu i zakopała psa. Może nawet uroniła parę łez nad jego śmieszną właściwie egzystencją.

W takich momentach żałuję, że jestem ateistą. Chciałbym wierzyć... Szkoda tylko, że tej wiary nie ma we mnie.

wtorek, maja 29, 2007

Lustro.


Lustro odbija obraz. W lustrze widzisz swoją twarz, swoje oczy, swoje dłonie. Widzisz, widzisz, widzisz........


Lustro odbija obraz. Prawdziwy obraz? Tak. Nie. Częściowo. Obraz w lustrze jest odwrócony. Nieprawdziwy.


Skąd wiesz, że gdy widzisz się w lustrze, to jesteś Ty? Nie wiesz. Nie masz pewności. Powiedziano Ci - Ty to Ty. Więc mówisz - oto obraz odbity w lustrze. To jestem ja. Ja jestem ja, bo powiedziano mi, że ja to ja.


Wybrakowane lustro. Uszkodzone, wykrzywione, pęknięte. Odbija miliardy obrazów. Każdy jest zniekszatłcony. Jak w salonie śmiechu, nie wiesz, która część jest prawdziwa, która jest mirażem.


Ale i tak, gdy człowiek spojrzy w lustro, zobaczy człowieka. Zawsze, zawsze, zawsze, zawsze, zawsze, zawsze...


Patrzę w lustro. To wygląda tak, a to tak. Nie mam pewności, czy czasem nie jest odwrotnie. W końcu lustro nie pokazuje prawdziwego obrazu. Kłamstwa, półprawdy, niewinne kłamstewka. Naturalne lustro. Oko. Źrenica. Gdy patrzę głęboko w oczy, czasem widzę swoje odbicie. Jest straszne. Odbity obraz. Znowu zniekształcony.


Jak wyglądam? Jaki jestem?


Zapytać się? Powiedziano mi, że ja to ja... Ale i tak nie wiem, czy ja to ja. Widzę siebie. Ale czy mogę ufać własnym oczom, które dojrzeć mogę tylko patrząc w lustro? Ktoś mnie widzi. Ale jak mnie widzi? Czy to prawdziwy obraz? Jaką mogę mieć pewność?


Nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem...


Ale i tak piję tą cholerną kawę i palę tego durnego papierosa.


Bo chociaż nie wiem, jaki jestem ja, wiem, że ja to ja, choć nie mam pojęcia, jakie jest to ja...

poniedziałek, maja 28, 2007

Spirala.


Jestem sobie. Jestem, bo jestem. Jestem bez powodu. Jestem z nudów. Bo niby cóż innego mam do roboty? Mogę tylko być. Być po prostu. Być bez dlaczego. Być sobie, chlejąc jak co rano tą cholerną kawę, na którą nie wiedzieć czemu, bez najmniejszej przyczyny, zaczynam być wściekły. Kawa irytuje mnie, bo jest. Jest bo jest. Ale ma powód by być. Nie nudzi się, bo jest potrzebna. Piję ją. Zresztą, beze mnie nie miałaby tego swojego krótkiego, gorącego, czarnego żywota, przyprószonego po chwili siwizną i chłodem zimnego mleka. Kawa powoli stygnie. Umiera.

Zazdroszczę kawie. Moje myśli nie są w stanie wystygnąć, choć chciałbym zapaść w mentalną śpiączkę...
"Spokojnie, Śliczna..." mówiłem wczoraj.
"Ja jestem spokojna..." odpowiedziała.
"Nie tutaj..." odparłem delikatnie dotykając jej czoła.

Spokojnie Śliczny. Bo nie jesteś spokojny. 2 godziny 19 minut. Myślę, myślę, myślę, myślę... Chaos totalny. Myśli biegnące we wszystkie strony, uderzające o siebie nawzajem, nienawidzące się i kochające, zagryzające własne dzieci i dbające o dobro cudzych.

Chcę uciec, ale nie mam dokąd. Nie wolno mi uciekać. Po co kazać następnej osobie tańczyć po strunie?

Ale... Co będzie, co się stanie, a co nie? Może coś powinno się stać, lub czegoś lepiej unikać? Czego się bać, a czego pragnąć?

Kap... Kap... Kap... Czas... Głupi czas. Odkręcam kran. Zablokowany. Mało cenzuralna wiązanka.

Wzdycham. Karuzela znowu się kręci, chociaż tym razem nie wiem, czy to dobrze. Chociaż teraz już wiem, że tak naprawdę nigdy się nie zatrzymała. Kręciła się zawsze. Tylko, że ta karuzela jest jednocześnie kolejką górską, pędzącą ciągle przed siebie. Tak więc znowu jestem w tym samym miejscu, tylko dalej.

1
15
9
1

niedziela, maja 27, 2007

Dwie strony.



Martwa, papierowa twarz, beznamiętnie wpatrzona w niewidomy punkt gdzieś w przestrzeni. Wiecznie, zawsze, niezmiennie. Ten sam wyraz twarzy - bez śladu emocji - to samo martwe spojrzenie. Widzisz go. On rządzi twym życiem. On zmusza do odbierania krwi, wyrywania z płuc oddechu. On. On. On. On. On.


Trzask. Blask światła. Włączona lampka. Rozświetla, tworzy cienie. Martwa papierowa twarz... Nie. Już nie martwa. Żywa, pełna blasku. Światło ujawnia ukryte, drugą stronę, niewidoczną na co dzień. Widzisz te zmarszczki? Te zastygłe w bólu rysy? Widzisz wydrążone przez łzy rowki? Widzisz martwe przerażenie oczu? Zobacz. Zobacz. On. On.


Długopis. Częściowo z jednej, częściowo z drugiej strony. Długopis śmieszy. Nie pasuje. Łączy. Nie ukazuje. Łączy. Służy do wielu różnych rzeczy. Pisze, rysuje. Tylko musi być połączony. Jedna strona - druga strona. Pisz. Rysuj. Nawet, jeśli nie potrafisz.


Moneta. Straszna, zła, czarna, martwa, zimna. Martwa naprawdę. Blask nie odkryje jej drugiej strony. Można to zrobić tylko siłą, zmusić oporny krążek metalu... Ale zawsze widzieć będziesz tylko jedną stronę, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy całości.


Trzask. Blask znika. I znowu papierowa twarz, martwa, beznamiętna...


Weź twarz. Idź. Kup coś. Coś, co potrzebne, coś co nie jest martwe - nie tylko gdy istnieje blask.

Modlitwa.

Modlę się.
Szum muzyki w głośnikach.
Modlę się.
Stukot klawiszy, wypisujących kolejne absurdalne słowa.
Modlę się.
Śpiew ptaków za oknem.
Modlę się.
Blask słońca, przebijający się między roletami.
Szmer strumienia, gdy nachylam się nad nim.
Zgrzyt ołówka po kartce.
Trzask zapalanej zapalniczki.
Szelest oddechu.
Modlę się.
Ojciec podchodzi.
"Idziesz do kościoła?!"
"Nieee... Przecież jestem ateistą."
Modlę się.
Krok, krok, krok, krok, krok...
Trzask ściółki pod stopami.
Wilgotny, ciężki, duszący zapach lasu.
Modlę się.
Przebiegająca wiewiórka.
Ślad zająca.
Odchody sarny.
Modlę się.
Spojrzenie.
Słowa.
Szepty.
Delikatny dotyk.

Blizna...

Bo, drodzy państwo, piwa i modlitwy nigdy nie odmawiam.

sobota, maja 26, 2007

Koniec.

To koniec...
To koniec...
To koniec...
To koniec...

Powrót.
Koniec.
Powrót.
Koniec.

Dość.

Westchnienie.
Zmęczenie.
Koniec.
Już naprawdę.
Dobrze.
Odpoczynek.

Samotność, strach, strach, samotność. Nie rozumiem, boję się. Samotność, cisza. Cisza, strach. Cisza w myślach, hałas w ustach. Hałas w myślach, cisza w ustach. Pusto, cisza, strach, samotność. Krok, krok, krok, krok, kap, kap, kap, czas. Szyderczy śmiech. Wyciągnięta dłoń, cofnięta nagle bez powodu. Porażająco szybki ruch. Taskujące spojrzenie. Delikatnie wydęte usta. Ironiczny uśmiech.

Bywaj.

Struna pękła. Ale ja nie spadam. Nagle wyrosły mi skrzydła. Nie wiem, czemu. Unoszę się w mroku. Ale nie, już nie jest ciemno. A w zasadzie jest. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności...

WIIIIIIIIIIDZĘĘĘĘĘĘĘĘ!!!

piątek, maja 25, 2007

30

30 dni, przepływa z wolna między rozwartymi palcami, zmieniając się w 30 miesięcy, 30 lat, 30 wieków... Kap, kap, płynie czas. Kap, kap, kap, kapią łzy. 30 łez, 30 uśmiechów, 30 krzyków, 30 kropel krwi, 30 dłoni, 30 gołębii ulatujących w niebo, na którym płynie 30 ciemnych chmur, uderzających 30 piorunami raz po raz w 30 drzew. 30 gwiazd odbijających się w 30 różnych - choć tych samych - oczach. 30 uderzeń serca, 30 oddechów, 30 pocałunków, 30 wspólnych nocy. 30, 30, 30, 30, 30, 30...

30 #)
14
1
10
1
4
10
Idź, odejdź,zbliż się, chodź, nie zostawiaj, zostaw, puść, trzymaj, uciekaj, nie bój się... Arrrrgh!!!
Szaleńczy taniec wokół stosu, na którym płoną sny. Śmiech, będący zaprzeczeniem marzeń. Nienawiść miłości. Strach przed strachem, ból starchu bólu. Świat wiruje, obraz ciemnieje, struna drży. Pragnienie wstrzymania czasu, chęć przyśpieszenia go. Skok w przepaść, a zarazem ucieczka przed krawędzią. Szepty, szepty, szpety. Jedno spojrzenie, dwa słowa, uniesienie wargi, dotyk... Głęboki, uspakajający oddech, ciepło ciała leżącego obok, pot powoli wysychający na ciele.
Czas płynie. Zawsze. Im mocniej go trzymasz, tym szybciej upływa. Nie próbuj. Nie rób. Niech płynie, z wolna. Kap, kap, kap... Żadna kropla nie spadnie 30 raz...
Happysad.
14
1
10
1
4
10
______________________________________________
11
1
19
9
1
Czekam, czekam, czekam, czekam, czekam, czekam, czekam, czekam, czekam, czekam... Parę słów, ulotnych, delikatnie wibrujących w oczach. Noc, gwiazdy, których jeszcze nie ma - lecz może kiedyś zalśnią, wibrując jak słowa. Nie ma. Czekam. Nie ma. Czekam. Nie ma. Czekam. Jakiś dźwięk budzi z letargu. Di-di-diiiiiiit... SMS.
Zapadam w półsen, ponownie. 2 godziny do świtu, choć słońce dawno minęło już zenit.
Cichy, ulotny śmiech. Kolejny krok na strunie.

czwartek, maja 24, 2007

Drżenie.

Struna drży, wibruje. Idę po niej, przecinając mrok. Ciemność pochłania mój umysł, wżera się w każdą myśl. Staje się integralną częścią mnie. Krąży niczym krew w żyłach, wiruje w płucach jak powietrze. Przesłania oczy czarną chmurą, skóra ciemnieje, wargi powlekają się szronem. Jam jest ciemność. Szpeczę. Ciągle te same słowa, mimowolnie, silniejsze ode mnie. Nie mogę - nie potrafię - nie chcę przestać.

Zgrzyt zamykanych drzwi. Nasłuchuję. Nie, nie słychać zatrzaskiwanego zamka. Ciche kroki. Oddalają się. Westchnienie. Idę dalej. Struna wibruje.

Brzdęęęęęęęęęęęęęęęęęęęęęęęęęęęę.........................................................

Dźwięk wrzyna się w uszy, staje się częścią życia, nie ustaje nigdy, drżącym echem powracając. Przestaję powoli go słyszeć. Zdaje się, jakby był od zawsze i jakby już zawsze miał być. Ból przestaje być istotny. Cóż znaczą zakrwawione stopy wobec szansy na znalezienie zeszytu?

Ściana dźwięku. Chroni mnie, otacza, zamyka drogę. Tarcza przed spojrzeniami.

Bo one są. Mnóstwo źrenic unoszących się wokół mnie, obserwujących każdy mój krok. Jedne zatroskane, inne zapłakane, jeszcze inne obojętne lub nienawistne. Każda czegoś pragnie, lecz każda obserwuje z takim samym zaciekawieniem. Zainteresowaniem. Może odrobiną znudzenia.

Zasypiam...

Muzyka.

Papieros tli się w popielniczce.
Pusta szklanka po kawie stoi obok.
Bałagan na biurku. Aparat, niebieskie L&M'y, komórka, zapalniczka, książki, kartki, jeszcze więcej kartek, płyty...
Śpiew ptaków.
Stukot klawiszy.
Oddech.

Z głośników hałas. Trudny do zdefiniowania. Niezrozumiały krzyk. Perkusja, bas, gitara, zlewające się w jedno. Chwila spokoju. Jakaś melodia. Słowa. Hałas... Cisza... Nowa piosenka. Z głośników hałas. Trudny do zdefiniowania. Niezrozumiały krzyk. Perkusja, bas, gitara, zlewające się w jedno. Chwila spokoju. Jakaś melodia. Słowa. Hałas...

Cisza...
Cisza...
Cisza...
Cisza...
Cisza...

Wdech...
Wydech...
Wdech...
Wydech...
Stukot serca...
Stukot klawiszy...
Śpiew ptaków za oknem...
Dźwięk wyjeżdżającego samochodu...
Głosy dzieci bawiących się na zewnątrz...
Szmer gaszonego papierosa...
Wdech...
Wydech...
Puls...
Klik...
Klik...
Ziewanie...

Nowa piosenka...

środa, maja 23, 2007

Brzdęk.

Brzdęk, brzdęk. Brzdęk. Źle.



Brzdęk, brzdęk, brzdęk. Brzdęk. Kurwa. Źle.



Brzdęk, brzdęk, brzdęk, brzdęk...



Gitara. Prosty, a jednocześnie złożony instrument. Przypomina człowieka. Odkryte struny zapraszają, by na nich grać, by tworzyć cudnie złożoną muzykę. Ale jeśli nie potrafisz grać, wydasz z niej tylko fałszywe jęki. Szarpiąc struny bez składu i ładu niszczysz tylko instrument. Nauka gry wymaga cierpliwości, wielu prób, starań. Nie jest łatwa. Przynajmniej dla mnie. Każda gitara jest inna, tak jak inny jest każdy człowiek. Ale jednocześnie jest taka sama. Różni się w brzmieniu, w szczegółach, każdą należy traktować inaczej, ale z jednakową ostrożnością, delikatnością, czułością. Niszczenie instrumentu to niszczenie piękna, jakiejś cząstki doskonałości.



Gitara. Człowiek. Przyjaciel? Daleko... Ale blisko, choć daleko, bo daleko może być blisko, a blisko może być daleko. Kim jest? Podobny... A może nie? Znam... A może nie? Niejednoznaczny, trudny do zdefiniowania, złożony. Pomaga, choć nie pomaga. Nie chce pomagać, choć robi wszystko, by pomóc. Westchnienie. Brzdęk, brzdęk...



Gram. Myślę o Niej. Nie potrafię na Niej grać. Jest delikatna, choć silna. Chciałbym stworzyć coś idealnego, doskonałego. Nie da się uczynić tego samemu. Potrzebuję Jej pomocy. Znowu. Tak wiele już dla mnie zrobiła. By tworzyć, muszę nauczyć się grać na Niej. Ona musi nauczyć się grać na mnie. Nauka nie jest łatwa. Zmusza do wyrzeczeń. Czasem może boleć. Ale z czasem powstanie pieśń wspanialsza nad wszystko inne.



O ile nie pęknie struna...



Kilka jest już nadwyrężonych. Czuję, że z każdym dniem nauki nadwyrężam struny mocniej, i mocniej, mocniej, mocniej, mocniej, mocniej... Boję się, że któraś pęknie. Struny drżą przy najcichszym szepcie, krzyk zmusza je do szaleńczego tańca. Cisza, milczenie, muzyka cichnie. Lecz to nic nie daje. Tylko grając - nawet ciszą - można nauczyć się grać. Brzdęk, brzdęk, brzdęk... Strach sprawia, że palce drżą. To przeszkadza w grze. Mimowolnie szarpię struny mocniej, być może zbyt mocno, mocno, mocno mocno, mocno, mocno, mocno...

Z gitarą jest łatwiej. Struny są odkryte, na wierzchu. Gdy pękną, z łatwością można je wymienić na inne. Gitara nie czuje bólu. Człowiek może zmienić własne struny tylko sam. Druga osoba może jedynie podać nowe. Ich zerwanie boli. Napięta nić szarpie wnętrzności, zerwana z olbrzymią siłą rozcina żyły, tętnice, mięśnie. Trzeba być ostrożnym... Wszak gdy raz zerwiesz strunę, dalsza nauka gry staje się niemożliwa...

"We're walking on a thin line, so you better avoid the risk"... Nie da się. Nie da, nie da... Wędruję po cieńkiej strunie. Wrzyna mi się w stopy. Ale idę dalej. Nie mogę się zatrzymać. Boję się, że pęknie, a ja spadnę do torby. Tej pierwszej, którą, zdaje się, zostawiłem na karuzeli, gdy już się zatrzymała. Szepczę. Przez to struna delikatnie wibruje, raniąc moje stopy. Ale nie mogę - nie chcę - przestać. Słowa ulatują w mrok nie słyszane przez nikogo, nie rozumiane... "Kocham Cię-Cię-Cię-ę-ę-ę". Echo. Tylu ludzi mówiło to przede mną. Zawieszonych w próżni czy stojących na solidnym moście, czasem spadając... Tak rzadko te słowa znaczą więcej, niż znaczą, bo znaczą mniej znacząc wiele.

Idę dalej, bo tylko tak zobaczę, co jest na końcu. O ile struna nie zerwie się, lub nie stracę równowagi. Na końcu czeka mnie albo ściana, albo drzwi. Sądzę - mam nadzieję - marzę - pragnę - że są tam lekko uchylone wrota, za którymi wreszcie znajdę stary, nieco zdarty zeszyt ze spisem tabulatur.

Dalej. Dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej, dalej...

Do końca.

Pierwsza myśl.

Kręci się, kręci się, kręci się...

I nagle przestaje. Karuzela zatrzymana, a ja idę sobie, slalomem, w tłumie, którego nie ma. Idę, idę, idę. Jaskrawe słońce oślepia mnie, nic nie widzę. Potrącany przez ludzi, sam, zagubiony.

Na karuzeli coś zostawiłem. Leży tam sobie, gdzieś na dnie, torba z pamiątkami. Parę zdjęć, garść zeschłych liści, odrobina śniegu, parę łez, wiele szczęśliwych spojrzeń. Ale to nic, nic, nic, nic, nic... Torba sobie leży, bo już jej nie chcę. Niech sobie leży. Niech ktoś ją weźmie. Ale niech nie otwiera.

Bo w środku czycha jeszcze coś. Potwór. Jak tylko otworzysz torbę, wychyli swoje macki i pożre Cię, nim zrozumiesz, co się dzieje. Porwie Twoje martwe ciało wgłąb torby, i będziesz - będę - będziemy spadać, razem, ale osobno, niezdolni chwycić swych rąk. W dół, w dół, aż dół stanie się górą, w lewo, w prawo, w koło... Lot, zapomnienie, ciemność, bez obietnicy upadku.

Kręci mi się w głowie. Ale idę dalej. Slalomem, w tłumie, którego nie ma. Słońce świeci, promienie parzą. Chowam się w cieniu, przy piwie. Obok coś leży. Znowu. Ktoś zostawił orzech kokosowy. Leży sobie i czeka. Piję. Chłodny napój przynosi ukojenie, mąci zmysły. Ktoś zabrał orzech. Ot, bywa.

Wstaję. Szukam czegoś... Ah, tak... W torbie było dużo, ale nie było jednego. Ołówek, kartka... Ale nie mam ich. Gdzie są? Zgubiłem... Wrrrr... Szukam zawzięcie, próbuję rysować po piasku, ale to nie to, nie to, nie to, nie to, nie to, nie to, nie to, nie to, nie to, nie to, nie to.

Yhh... O, dostępny. Wiadomość. Link. Słowa, obrazy. Miło. Czytam. Rozumiem, choć może nie powinienem. A co tam. Klik, klik, klik... Stukot klawiszy. Słowa wirują znowu. Nie potrzeba ołówka i kartki. Wystarczą słowa i ten stukot. Stuk, stuk... Sam, nikt nie przeszkadza. Ona jest gdzie indziej. Pewnie zaraz przyjdzie. Skończę wtedy. Pokazać - nie pokazać? Zobaczę...

"publish post"

Kilk? Nieee... Jeszcze nie wszystko.

Pani K. Panika. Zero, góra, zero, dół, góra, dół, góra, dół, gół, dóra... Yhh... Biegnę. Wsiadam na nową karuzelę. Ale ona jeszcze nie ruszyła. Obok leży torba. Nowa. Pusta. Już nie. Kap, kap, kap... Krople krwi kapią do środka. Widok fascynuje. Dość. Tamowanie krwi. Karuzela rusza, bardzo, bardzo, bardzo powoli. Zgrzyt. Zatrzymuje się. Panika, panika... Ah... Hmmm... Cóż... Yh... Słońce ciągle świeci. Ale blask już nie drażni. Słońce zachodzi, chmury płoną. Gwiazdy... Ale ich nie ma. Bo w torbie nie ma gwiazd. Obiecuję torbie, że włożę do niej gwiazdy. Kiedyś... Tak rzadko jest okazja, by je ujrzeć. Ale nie zobaczyć. Zobaczyć NAPRAWDĘ. To trudne. Słońce znowu wstaje. Nowy dzień. Magia. Kolory. Farben Lehre. A nadzieja. Closterkeller. Pomiędzy niebem a piekłem. Hunter. To było też w starej torbie. Te same słowa... "Śpij aniele mój, może sen uchroni Cię przed moim złem". Nie ma zła. Nie ma dobra. Myślę, myślę, myślę, myślę...

Czekam aż karuzela ruszy dalej.

Kręci się, nie kręci, kręci się, nie kręci................

Taak... Już...

"publish post"