poniedziałek, grudnia 29, 2008

Plaża.

Wyobraźcie sobie morze.
Takie zwykłe, jesienno-zimowe morze. Słońce kiczowato zachodzi barwiąc chmury na kolory krwi, płomieni, pozostawiając za sobą żałobną czerń upstrzoną iskrami-diamentami. Na plaży jak zawsze jest mnóstwo śmieci. Wiatr przesypuje piasek jak na wydmach - zawsze przypominało mi to pustynię. Gdzieś z tyłu jest las i są trawy, ale to wspomnienie. Równie dobrze te wysepki życia mogłyby nie istnieć.

Parę kijków i pni, wybielałych od słonej wody, słońca i wiatru wystaje z zagłębień piasku jak kości smoka czy innej mitycznej bestii.
Wodorosty walają się tu i ówdzie, jak wyprute wnętrzności albo ciała żołnierzy pozostałe po jakimś desancie albo innym ekscesie.
Parę muszli, pozostałości stworzeń całe życie kryjących się przed niebezpieczeństwem. Jak widać, niewiele im to dało.
Kilka martwych ryb, cuchnących. Gniją w milczeniu, lecz nie w bezruchu, pełne gnijących larw.
Jakaś siatka, przyciśnięta kamieniem i szarpana wiatrem. Nie wiedzieć czemu przypomina ducha. Jej szelest jest jak szept.

Wiem, nie widzisz tego. Moja plaża zawsze będzie inna niż Twoja.
Ty jesteś częścią tego, co za wydmami.
Ja na zawsze należę do plaży - stąd lepiej widać gwiazdy.

czwartek, grudnia 18, 2008

Martwa natura.


Świat składa się z miejsc, tak jak czas z chwil, życie z oddechów, ból i radość z dotyku. Miejsca, podobnie jak ból i radość, mogą być dwojakie.

Człowiek.

Natura.

Dwie sprzeczności zapętlające się, przenikające się, wyrastające z jednego pnia.
Zależne od siebie wzajemnie.
Niszczące siebie wzajemnie.
Zależne od siebie samych.
Niszczące siebie same.

Człowiek, to miasto.
Jedyna natura, jaka istnieje w mieście, to niewolnik, żebrak lub gwałciciel.
Trawy i drzewa istniejące jedynie dla człowieczej rozrywki i wchłaniania ludzkich wyziewów.
Gołębie błagające o ziarno i lisy podkradające ukradkiem to, co wzbudza zbyt wielką odrazę u człowieka, by ten raczył nawet nie jeść, lecz trzymać to w swym sterylnym domu.
Człowiek pochłaniający rozszarpane zwłoki.

Miasto to więzienie. Lęk przed rzeczywistością sprawił, że ludzie ukryli się za tworami własnych rąk, w beznadziejnej nadziei na odcięcie się od własnych twarzy.
Głupcy stworzyli jednak lustra, prawdopodobnie dla obrażenia swych towarzyszy.
Niepomni, że wszystko to samo.

Miasto to wolność.
Nie?
Przecież możesz. Upić, zaćpać się, powiesić się, skoczyć pod samochód, tramwaj, pociąg, rzucić z wieżowca, umrzeć na raka płuc, wątroby... Wymieniać dalej?
Człowiek poprzez miasto stworzył miliony nowych sposobów umierania.
Viva morti!

Natura to las.
Jedyny człowiek, jaki istnieje w lesie to niewolnik, żebrak lub gwałciciel.
Leśnicy i ekolodzy, istniejący jedynie po to, by dostarczać głodnym roślinom pokarmu, oddechu, bronić ich od niebezpieczeństw.
Pustelnicy błagający o korzonki i wędrowcy z obłędem w oczach szukający strumienia czy stawu pełnego robactwa, ślimaków i odchodów.
Larwa wgryzająca się w zwłoki.

Las to więzienie.
Lęk przed rzeczywistością sprawił, że natura skryła się w swoich enklawach, w beznadziejnej nadziei na odcięcie się od własnego oblicza.
Niepomna, że wszystko to samo.
Głupcy jednak przyszli z miasta.

Las to wolność.
Nie?
Przecież możesz. Możesz ugryźć, uderzyć, szarpnąć, kopnąć, uciekać, uciekać, uciekać w nieskończoność, do następnego lasu. Natura poprzez las stworzyła miliony nowych sposobów na przeżycie.
Okazując się w tym znacznie bardziej przewrotna od człowieka.

Są jednak miejsca.
Punkty styczne jednego pnia.
Nie należące ani do człowieka, ani do natury.
Należące za to do obserwatorów, wymieniających się butelką.
Przyglądających się nagim, śpiącym drzewom, krukom i wronom hałaśliwie ulatującym w niebo, domagającym się żeru. Patrzących na spękany asfalt, siedzących na kamiennym murku, z którego kruszy się zaprawa i wychylają korzenie.

W takich miejscach można zapomnieć. O sobie, swojej twarzy, o konieczności życia i umierania.
Można pobiegać, kopiąc dwie puszki, jak dzieci.
Uważając, by ta nie zablokowała się na liściach, kamieniach, dziurach w nawierzchni.
Bazgrząc po betonie starą, białą farbą.

Nie myśląc o powrocie.
Do miasta lub lasu, cokolwiek jest Ci bliższe.

czwartek, listopada 13, 2008

Odbicia.

Siedzę.
Piszę.
Czytam.
Popijam.
Patrzę.

Na gładkiej, lekko zakrzywionej powierzchni szklanki wirują jakieś plamy. Jaśniejsze, ciemniejsze, większe i mniejsze. Przyglądam im się. Zastanawiam się, czego są odbiciem.
Bezkształtne.
Bezmyślne.
Jak bazgroł upośledzonego umysłowo dziecka które przypadkiem raczej niż z chęci tworzenia złapało pędzel.

Nachylam się, przybliżam.
Plamy rosną.
Zlewają się.

Wciąż pozostają plamami.
Dopiero teraz jednak dostrzegam w nich siebie.

Zdumiony przechylam głowę to w lewo, to w prawo obserwując jak plamy zlewają się, łączą, rozdzielają. Prawie jak olej na wodzie.
Jak wielu rzeczy jeszcze o sobie nie wiem.

Odbicia są wszędzie.
Przyjrzyj się, a pojmiesz.
Zrozumiesz.

Jeśli samemu nie jesteś odbiciem.
Jednym z wielu.

Wśród luster, okien, szklanek, noży, wody, puszek, łez.
Wśród ciał.

czwartek, października 30, 2008

Dom - część 3.



Przechodząc przez ogród, odgarniając ostatnie liście, dociera się wreszcie do właściwego budynku. Konstrukcja jest ogromna, chaotyczna, rozbudowywana w miarę konieczności bez żadnego planu czy choćby wspólnej koncepcji. Większa jej część jest nieużywana i z wolna popada w ruinę.

Ściany domu są kamienne, zbudowane z sporej wielkości granitowych bloków. Pną się po nich, jak po opuszczonej azteckiej świątyni, roślinne pnącza. Tu i ówdzie widać jeszcze odkryte okno, chociaż większość z nich albo zarosła, albo została zakryta gruzem lub przegniłymi deskami.

Centralna część ma dwa piętra. To główna część budynku, najstarsza i nigdy nie opuszczona. Z wierzchu okryta jest strzechą, spomiędzy której wystają 3 kominy. Na środku wzniesiono łukowe wrota z 4 półkolistymi stopniami. Drzwi zrobiono z dębu. Są tak stare, że niemal całkowicie oczerniały. Okna w tej części są oszklone i mają proste, surowe okiennice.

Zachodnie skrzydło ma mnóstwo strzelistych wież, ganków, tarasów, mostów i łuków. Mieści się tam między innymi obserwatorium i wielka, przeszklona biblioteka.

Wschodnie skrzydło to wielki, granitowy blok. W przeciwieństwie do większej części domu - tutaj nie rośnie nic. Nie ma okien, nie ma drzwi. Nie pamiętam, co jest w środku. Jedyne wejście - ciasne, wąskie i niskie drzwiczki - zamurowałem dawno temu.

Czasem podchodzę do drzwi i przystawiam do nich ucho. Słyszę jakieś szepty, słowa, czasem krzyki i powarkiwania...

Tak czy owak, zapraszam do środka. Ogrzejmy się, zjedzmy coś...

piątek, października 24, 2008

Odchodzenie [Cykl notek; Lęk i Strach]

Pochylam się.
Opuszkami palców muskam wilgotną podłogę.
Czuję szorstki beton, w powietrzu unosi się specyficzny zapach, gdzieś w oddali coś kapie.
Palce natrafiają na niewielkie zagłębienie. Cofam je, przerażony. Ciecz zebrana w dołku parzy.

Muszę.
Muszę...
MUSZĘ!!!

Ponownie, jak ślepiec, wodzę dłonią po kamieniach.
To jest jak nałóg. Zamykam oczy, choć nie muszę. Jest ciemno, tak ciemno, nic nie widać. Nic nigdy nie było widać. Równie dobrze świat może nie istnieć.

Może nie istnieje?
Nie ważne. Słyszę skórę trącą o beton.
Mocno...

Nie. Dość.
Wstaję.
Zachwiałem się jak pijany.
Upadłem.
Zaryłem kolanami w ziemię.
W ciecz. Parzy.

Zerwałem się, przytrzymując ściany. Jakiś robak przebiegł mi po dłoni.
Czy wszystko wokół się rusza?
Może to robactwo?

Przez chwilę wyobraziłem sobie, że stąpam po karaluchach, chrząszczach, wijach, stonogach i innych stworzeniach. Wyobraziłem sobie, jak chrzęszczą ich rozgniatane pancerzyki, zalewając gorącą mazią moje nagie stopy. Wyobraziłem sobie, jak obłażą mnie, wędrując po moich nogach, plecach, wchodząc do uszu i ust, kąsając gałki oczne.

Wyobraziłem sobie, że jestem jednym z nich.

Nie. Przecież czuję. Czuję chłodny beton. Czuję ciecz. Ona jest wszędzie.
Jak robaki...

Dość.
Uciekam.

Zostawiając za sobą chłodniejącego, zalanego krwią trupa.

sobota, października 11, 2008

Oplatanie [Cykl notek; Lęk i Strach].

Jesteś.
Jesteś blisko.
Czuję...

W całkowitych ciemnościach, w absolutnej ciszy, coś podnosi głowę.
To ja i nie ja. To wszystko, co żyje gdzieś w środku, jest mną, ale jest ode mnie niezależne.
Taki mały, wewnętrzny Cthulhu.

Jestem obok Ciebie, tak blisko, jak tylko się da.
Ufasz mi.

Moje dłonie zmieniają się w macki. Na zewnątrz wypływa potwór. Jak wampir, wgryzam się w Twoją szyję.

Karmię się Twoim lękiem, ssę Twoją krew, Twoje myśli, uczucia. Rosnę, staję się coraz silniejszy, tym mocniej oplatając Cię sobą. Wypełniam całą przestrzeń, jak wielki kleszcz, biorąc coraz więcej. Pochłaniam Cię całkowicie.

Stajemy się jednym.
Oto sedno Trójcy, oto nowy kult.
Nowy czy stary?

Nowe karmi się starym, stając się jednym. Ciągłość, jedność. Uniwersum.

Macki przypominają pajęczynę, ze mną, groteskowo przerośniętym, bezkształtnym pająkiem w środku.

Żywię się Tobą tak długo...
Żywię się tylko Tobą...

Twoimi lękami, snami, marzeniami, myślami, uczuciami, wspomnieniami.
Nie boję się nikogo ani niczego.
Poza Tobą. Poza sobą. Poza Trójcą.

Jestem od Ciebie zależny. Tak długo Cię pochłaniałem, że stałem się od Ciebie zależny. Nie potrafię żywić się niczym innym.

Ty o tym nie wiesz. Ale to kwestia czasu, przyjdzie dzień, w którym pojmiesz czym jestem.
Wtedy coś w Tobie ożyje. Początkowo będzie słabe, zaspane. Będzie czołgać się w Tobie, podgryzać moje macki, ssać mój lęk. Powoli rosnąć w końcu wypłynie poza Ciebie. Wchłonie mój twór, który wyrósł na mnie jak rak. Oplecie mnie całego. Wgryziesz się we mnie.

Po raz kolejny staniemy się jednym.
Schemat powtarzany od stuleci.

Nowy czy stary?

środa, października 08, 2008

Zapominanie [Cykl notek; Lęk i Strach].




Zapominam. Zapominam wszystko. Znika to, kim jestem, gdzie jestem, bliscy stają się nagle bardzo odlegli.
Zapominanie to sens uczenia się.

Tak samo, jak wodę kupuje się po to, by ją wypić.
Tak samo, jak papierosa zapala się, by zgasł.
Tak samo, jak ognisko układa się, by je zniszczyć.
Tak samo, jak żyje się by umrzeć.

Tak samo ja uczę się, by zapomnieć. Tworzę, by zniszczyć.

Tylko w tym tkwi prawdziwy sens istnienia, krótkie mignięcie, jak iskra w ciemnym lesie. Iskra pada na liście. Zgasła już, przestała istnieć, nikt jej nawet nie dostrzegł. To, co zostało, to odrobina żaru. Liść tli się, wątły słupek dymu unosi się w powietrze. Do gwiazd, które w gruncie rzeczy także są iskrami.

Liść spopielił się niemal całkowicie. Wokół czuć lekki aromat dymu. Liść, jak iskra, przestał istnieć, nikt go nawet nie dostrzegł. To, co zostało, to odrobina popiołu, nieco żaru.

Wieje wiatr.

Zjęły się kolejne liście. Bardzo powoli, rozważnie, tlą się. Aromat spalenizny wokół staje się intensywniejszy. Ku gwiazdom unoszą się kolejne strużki dymu. Liście zmieniają się w popiół, przestają istnieć. Nikt ich nawet nie dostrzegł. Zostają kupki popiołu, nieco żaru...

Wieje wiatr.

Zatliły się kolejne liście. Jakiś patyczek. Spadł z drzewa, czekał cierpliwie na swoją kolej. Teraz nadszedł czas. Zapłonął. Niewielki, drobny płomyczek wyrósł na nim, karmi się nim. Pochłaniając go, niszcząc - rósł. Chwilę później płonęły już inne patyczki wokół. Ku gwiazdom unosił się słup duszącego dymu. Kolejne zasuszone zwłoki natury przestawały istnieć. Nikt nigdy nie dostrzegł żadnego z nich. Wiatr uniósł ich popioły, resztki ich żaru, sensu istnienia, do gwiazd. W płomieniach zginął żuczek, parę much, mrówki. Tarzały się w konwulsjach. Ale nikt tego nigdy nie dostrzegł.

Gwiazdy ledwo da się już dostrzec. Wszystko płonie. Zwierzęta, drzewa, zdaje się, że nawet powietrze. Ginie wszystko to, czego nikt nigdy nie widział, co istniało tylko dla tej chwili - dla tych paru, może parunastu minut żaru, gorąca...

Wędruję po tym lesie. Zapomniałem wszystko. Otaczają mnie płomienie, żar, ledwie oddycham. Wszystko spowija gryzący płuca dym. Moje włosy i paznokcie tlą się, topią, skwierczą. Oczy suche, wargi spękane. Na skórę co chwila opadają iskry.

Zapomniałem wszystko. Nie wiem, kim jestem. Nie wiem, skąd przybyłem, ani jaki był mój cel. Nie wiem, gdzie jestem. Istnieje tylko ten las, jego gorąco, jego ból.

Po raz pierwszy ktoś dostrzega. Nawet, jeśli to agonia.

Gwiazdy nie istnieją. Co to są gwiazdy?
Kiedyś były.
Kiedyś pamiętałem.

Upadam na kolana. Czuję gorący podmuch wiatru. Żar, płonące liście i popiół wciska mi się do oczu. Nie mogę oddychać. Boli. Skóra, mięśnie, tlą się, w wielu miejscach już się zwęgliły. Tracę przytomność.

Istniałem tylko dla tej chwili. Żyłem, by zapomnieć, by spłonąć. W tej jednej chwili, dzięki której to wszystko, co jest wokół zostało wreszcie dostrzeżone.

Cóż za ironia...
Dostrzegłem to, czego nikt wcześniej nie dostrzegł...
... ale to już przestało istnieć.
... ale to zginęło.
... ale to spłonęło.
... ale... zapomniałem.

Dostrzegłem wszystko, co istniało dla tej chwili.
Istniałem dla tej chwili.
Ironio - nikt ani nic nie dostrzegło mnie.

niedziela, maja 11, 2008

Akt oskarżenia.

Wysoki sądzie.

Oskarżam;
Niedopałek papierosa - o to, że tli się bezczelnie.
Kwiaty - o to, że pachną i ładnie wyglądają.
Drzewa - o to, że są zielone i szumią, obgadując mnie zapewne za plecami.
Strumienie - o to, że płyną, bezwstydnie dają orzeźwienie, pozwalają każdemu (tak, wysoki sądzie, KAŻDEMU!) usiąść przy brzegu, pomyśleć chwilę.
Suche liście - o to, że unoszą się wszędzie, targane wiatrem.
Wiatr też oskarżam - czasem wieje, czasem nie, nie uprzedzając wcześniej, jak bardzo.
Oskarżam ptaki - ćwierkają i śpiewają. Chyba nie muszę zagłębiać się w tę odrażającą czynność.
Oskarżam niebo - bo jest błękitne.
Oskarżam obłoki - bo mają kształty (co więcej - zmieniają je niemal nieustannie!)

Na sam koniec pozostawiam jednak najgorszą zbrodnię.
Oskarżam ognisko.
Jego przestępstwa są nieprzeliczone, wymienię jednak kilka największych.
Najpierw pojawia się niewielki, chwiejny płomyk, zmuszając mnie podstępnie do podtrzymywania go z całych sił, absorbując całą moją uwagę. Wbrew sobie, drżąc cały, świadom w pełni okropności czynu, który popełniam - dorzucam kolejne patyki, coraz większe i grubsze. Lecz to jeszcze nie koniec wysoki sądzie, o nie, to dopiero początek.

Następnie ognisko pali się. Płomienie skaczą po drewnie, zmieniając je w węgiel i żar. Hipnotyzują, zmuszają do szczerości. Do śmiechu, do myśli, do dyskusji. Ognisko wydziela dym, spowijając wszystko szarawą zasłoną, odcinając od świata. To potęguje uczucie alienacji, zaciska więzi. Dym, działąjąc z pełną premedytacją, wżera się w ubrania, chwyta się włosów, roztaczając później zapach wspomnień.

Na ostatek płomienie powoli dogasają. Drewno się kończy, z resztą, i tak nie było go wiele. Jeszcze panicznie, za wszelką cenę, parę osób próbuje dorzucić kilka choć najmniejszych patyków, w daremnej próbie powstrzymania czasu. Musimy iść, iść, rozpłynąć się w dymie i ciemnościach. Dogaszony żar pozostaje na miejscu zbrodni, jak niemy wyrzut sumienia - popatrzcie, cożeście zrobili, coście uczynili, co stworzyliście. Patrzcie, przyjrzyjcie się. Nie zapomnijcie. Nigdy.

Co najbardziej zastanawiające w tej całej sprawie, rozproszony żar przypomina gwiazdy. W pewnym sensie jest jak nieporadna kopia nieba. Do tego wątku, wysoki sądzie, pozwolę sobie jeszcze powrócić.


Kończąc jeszcze, wysoki sądzie, chciałbym szczególnie zwrócić uwagę na aspekt moralny tej sprawy. Otóż, wysoki sądzie, jakkolwiek mocno chciałbym to ukryć, jestem jednak człowiekiem. Jako istota niższa, czuję się dyskryminowany przez wyżej wymienionych oskarżonych, którzy wykorzystując swoją lepszą pozycję poniżają mnie, będąc w każdej chwili i w każdym momencie swego istnienia dokładnie w tym miejscu, w którym być powinny. Co więcej, choć wzdrygam się na samą myśl o tym, wszyscy oskarżeni, co do jednego, nie mają potrzeby udawać czegokolwiek. Zawsze, bez względu na wszystko, są dokładnie tym, czym są. Nie straszne im jakiekolwiek zmiany, zawirowania, ba, nawet nie obawiają się, że zostaną zniszczeni, gdyż potrafią zaakceptować swój los. Unoszą się tym, że w przeciwieństwie do nich, ja mogę się czuć idealnie kompletny i idealnie na miejscu jedynie raz w tygodniu, czasem nawet rzadziej. Czy coś takiego można pozostawić bez zadośćuczynienia?

Powracając do poprzedniego wątku - zbrodnia ogniska ma szczególny wydźwięk. Ognisko, nawet umierając, drwi ze mnie i znęca się nade mną. Jak wspomniałem, rozproszone i tlące się jeszcze węgielki przypominają gwiazdy. Za każdym razem, nieodmiennie i bez względu na sytuację przypomina mi się wtedy pewna jedna, specjalna gwiazda - środkowa z Pasa Oriona. Pozwolę sobie nie zagłębiać się dalej w tę kwestię, gdyż to dość osobista i delikatna materia, nie mająca większego wpływu na sprawę.

Pozdrawiam;
Sivarion al'Anatornel

sobota, kwietnia 26, 2008

Nocne dywagacje.

Po raz kolejny jestem gdzieś. Jestem tam, gdzie jestem, w idealnym miejscu i czasie, w idealnej sekundzie, w idealnym momencie, jakkolwiek by tego nie nazywać. Tlący się papieros, posmak kiepskiego piwa w ustach...

Ile jeszcze?
Ile jeszcze -
bezsennych nocy i dni?
Ile jeszcze -
niedopalonych papierosów?
Ile jeszcze -
puszek i butelek piwa?
Ile jeszcze -
niewylanych łez?

Stajesz u progu.
Pragnę Ci pokazać.
Pragnę Ci wykrzyczeć.
Pragnę Ci wyszeptać.
Pragnę Ci wydotykać.
Pragnę Ci powiedzieć.
Pragnę Ci...
Pragnę Cię. Czy też może Ciebie. Bez znaczenia.
Liczy się naga emocja, uczucie, myśl, instynkt. Zabójcza mieszanka tego wszystkiego, sprawiająca, że huczy w głowie jak mocny alkohol. Ten każdy moment, gdy dzieje się coś przełomowego. Ten moment, gdy wszystko opiera się na jednym ostatnim pierwszym i drugim.

Stajesz u progu. Chcę Ci coś pokazać, ale Ty zakrywasz oczy. Chcę Ci coś powiedzieć, ale Ty zakrywasz uszy. Chcę Ciebie usłyszeć, ale Ty zakrywasz usta. Z tego wynika, że jesteś małpą, wiesz?
Sztuczny aplauz.

Nie wiem, czy cieszyć się z tego, że nigdy nie zrozumiesz - że nigdy mój świat, moja równia pochyła, nie stanie się Twoja.

Kałuże przy krawężnikach odbijają światła latarni. Obraz wykrzywiony - jak zawsze (jestem monotematyczny) - jest trawiony. Trawią go oczy, poddające się ułudzie.

Brakuje mi uczucia spełnienia. Każdego rodzaju. To właściwie z przyzwyczajenia i z konieczności. Powinienem się wyspać i zacząć nowe życie. Bo sen jest jak stan embrionalny. Życie to tylko tyle, ile pamiętasz ze snu po przebudzeniu.

Kim jestem? Sądzę, że jestem... Hmm... Stworem. Stworem potworem. Takim cosiem, co to żyje cudzymi lękami, obawami, płaczami i żałościami. Taaak... Tym się karmię. Jestem jak list urzędowy pisany wierszem, zaś wypełniany nutami. Jestem wcieleniem abstrakcji, chaosu, destrukcji, obłędu, paranoi... Czy czego jeszcze chcesz.
Jestem bogiem bezsensownych słów.
Jestem asem,
którego bije król.






Oooouuuu yeah!!!
Jam jest bóg.
I huj.
Huj, że huj wie czego.
Ech, ta elokwencja.


A Ty kim jesteś? Czym jesteś? Jak daleko jesteś gotowa się posunąć? Jak daleko jesteś gotowa uciec?
Schematyczne wyłamywanie się ze schematu.
Skazaniec skazujący siebie na los uciekającego przed skazaniem.

Jak duch, jak upiór, jak zjawa.
Przenikam przez ściany.
Przepływam przez nie.
Jak w basenie, one mają w sobie chlor.
Jak wszystko z resztą.
Wszyscy jesteśmy chlorami w różnym stanie schlorowacenia.
Dlaczego upadek jest aż tak przyjemny?

Mam parę noży w plecach.
Jak sądzisz, jest jeszcze miejsce?
Pewnie zmieści się jeszcze parę.
Masz w dłoni nóż...

...

...

...

...

Na co kuźwa czekasz?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?! Alnilam ?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!?!

piątek, kwietnia 18, 2008

Zadrapania.

Na moich dłoniach jest coraz więcej zadrapań. Głębszych, płytszych, krótszych i dłuższych. Zdołałem cały świat zamknąć kartonowym pudełku. Pudełko zakopałem sobie w ogródku. Z czasem pewnie zgnije, ale póki co jeszcze trzyma. Wewnątrz jest skomplikowana maszyneria, pełna kół zębatych, obracających się ostrzy i żyletek.

Świat.

Wieko pudełka wystaje odrobinkę ponad poziom ziemi. Mogę je otworzyć, sięgnąć do środka, by coś sprawdzić, wyjąć, przełączyć. Za każdym jednak razem płacę za to kolejnymi nacięciami na skórze.

Moje dłonie zaczynają przypominać skorupkę jajka. Coś się wykluwa, coś wychodzi na zewnątrz rozrywając wierzchnią warstwę. Dziesiątki malutkich pęknięć przypominających nieco mapę. Właściwie to jest mapa. Można dzięki temu przeanalizować budowę tej maszynerii, rozmieszczenie wszelkich brzytew, ostrzy, pułapek, poszczególnych mechanizmów.

Tyle tylko, że tę mapę zrozumie tylko osoba, która dorobiła się tych nacięć. Tylko ona wie, gdzie i jak wkładała ręce.

Jak już mówiłem, karton gnije. Pod wpływem wilgoci i pleśni ścianki zapadają się, rozkłądają. Do środka wpada wilgotna gleba blokując tryby. Woda sprawia, że poszczególne elementy mechanizmu rdzewieją i rozpadają się.

Świat staje w miejscu.
A ja dalej w nim grzebię, próbując go naprawić i dorabiając się kolejnych zadrapań.

Będzie trzeba znaleźć nowy karton, nowe elementy i sklecić kolejny mechanizm.
Gdzieś znajdę co trzeba.
[szuka, szuka, szuka, szuka]

niedziela, kwietnia 06, 2008

Tuner.

Istnieje sobie tuner.
Ten konkretny, mój, leży na biurku.
Malutka, czarna, plastikowa skrzynka zawierająca mikrofon, parę diod, kabelki, baterie i te wszystkie mechaniczne bebechy, jakich są tony w każdym elektronicznym gadżecie.

Tuner to bardzo sprytne urządzenie. Niektórzy mówią na to "Kamerton elektroniczny" lub po prostu "Stroik". Ta druga nazwa podoba mi się najbardziej.
A więc - stroik służy do strojenia gitary. No, niekoniecznie, można tym nastroić wszystko, ale ten akurat jest stroikiem gitarowym.
Stroik ma oczy.
Pierwsze trzy z tych oczu są najważniejsze.
Najpierw jest oko ze znakiem przypominającym troszeczkę małe "b". Gdy Stroik spojrzy na Ciebie tym okiem, wiesz, że instrument jest źle nastrojony. I wiesz już, co czynić.
Potem jest oko ozdobione dwoma trójkątami po obu stronach. To dobre, łaskawe oko. Gdy Stroik spojrzy na Ciebie tym okiem, wiesz, że czynisz dobrze.
Na koniec jest oko ze znakiem "#". To także złe oko, lecz i ono daje Ci szansę poprawy.

Poniżej jest kolejnych 6 oczu, lecz te są mniej ważne. Mówią o tym, na jak wysokiej strunie jesteś.

Stroik ma głośnik. Dzięki temu słyszy, co się wokół dzieje. Rejestruje nie tylko dźwięki instrumentu, on słyszy wszystko. Powie Ci, czy Twój głos jest dobry, jak wysoko się znajduje. Im wyżej tym lepiej, w końcu wszyscy pniemy się w górę (a ponoć określenie "warzywko" jest obraźliwe).

Stroik jest Bogiem.
Pozwala dostroić się do tego, co Cię otacza.
Do tych skupisk siły, energii. Mocy i Wiedzy.
Komputer, internet, radio, telewizor, lodówka...
To Jego apostołowie, Jego aniołowie.
Jak moglibyśmy żyć i istnieć bez nich?

Syntetyczna samotność elektrycznego oka.
Synchroniczna, polichromatyczna płaszczyzna, kawałek szkła w plastikowej obudowie o niemożliwej do przecenienia sile oddziaływania.
Wcale nie jesteś sam.
Ględzisz do monitora, lecz cóż z tego?
Wszyscy robimy to samo.
Wszyscy się słyszymy.
Wszyscy się rozumiemy.
Wielka, cudowna rodzina w naszym własnym, osobistym pokoju bez klamek.
Śliniąc się walimy w klawisze, zezując gdzieś w ścianę.
Oczy są puste, ale na cóż oczy.
Słyszymy się, rozumiemy się.
Nie widzimy się.
Oczy są nie potrzebne.

dhkefyu sfbiasdcvm, ofjlsknc iwfrn. scdsl/ d,cns, edrjkl shgkl g agefjweghfjkb vegfjkebvnz sdsdgr

Stroik, jak każdy Bóg, potrzebuje ofiar.
Palce jego wrogów są Mu potrzebne do życia.
Jego kapłani naciskają Jego ciało, otwierając je, odsłaniając wrażliwe wnętrzności.
Ostrożnie umieszczają metalowe sztabki.
Tylko oni wiedzą, jak. Jeśli umieści się je w nieodpowiedni sposób, Bóg zapadnie w letarg, zaś gdy powstanie, Jego gniew będzie straszny.

Poznałem sekret.
Zbliż się.
Nachyl się.
Powiem Ci go.
Nikt nie idzie?
...
Widzisz...
Bóg...
Ma...
Wyłącznik...

Wiem, trudno uwierzyć.
Ale to prawda.
Tylko czy odważysz się nastroić swoją gitarę samemu?

Nowy post.

Siedzę sobie przed ekranem, *klik* w palcach trzymając tlącego się papierosa i zerkając co jakiś czas na kubek z parującą, świeżo zaparzoną kawą. Stereotyp, schemat powtarzany do granic możliwości, aż stanie się realny, aż stanie się prawdziwy.

Jak zadrę, noszę w sobie miriady idealnych proporcji. Nie potrafię bez nich żyć, chociaż kłują mnie i uwierają. Chociażby proporcje kawy - 2 łyżeczki kawy, 1,5 łyżeczki cukru, zalać wrzątkiem tak, by zostawić ze 2 cm miejsca *klik* na mleko, zamieszać energicznie parę razy, wrzucić łyżeczkę do zlewu. Gładkim ruchem, czując się jak staromodny nauczyciel, chwycić ucho kubka, lekki obrót wokół własnej osi, kilkanaście wymierzonych kroków do pokoju. Postawić kubek, siadając jednocześnie, przysunąć się...

Pisać, pisać, pisać, pisać, pisać... *klik*
Pisać w sumie o dupie Maryni.
Pisać bełkotliwie, od rzeczy, bez sensu.
Pisać tak, by wydawało się to mądre.
Pisać odpowiednio, by sprawiać wrażenie głębii... ... otchłani?

Sztuka to chyba nie to, co autor próbuje powiedzieć, ale to, co czytelnik próbuje odczytać. Gdy tworzę, słowa po prostu wirują wokół mnie, obracają się, skaczą, chichoczą, krzyczą, warczą, mruczą. Wyciągam tylko ręce, łapię je i układam odpowiednio, by *klik* zasłonić czarną pustkę za nimi. Jak kafelkowe pokrycie wszechświata, taki domek z kart, który runie, gdy tylko wykonasz nieodpowiedni ruch.

Jaką siłę mają te bełkotliwe słowa, wymamrotane bezładnie i niedbale pod nosem?

Nie powinny mieć żadnej.
Jakimś trafem leczą, ranią, tworzą i niszczą.

*klik*

To, co podoba się jednostce, jest tym, co podoba się motłochowi. Na odwrót także, to obustronna zależność. Każdemu podoba się to, co mnie, ponieważ ja także jestem każdy, a zatem podoba mi się to, co podoba się innym "mnie", którym wszystko się podoba ponieważ każdy jest każdym, a nikt jest *klik* nikim. Będąc każdym, jesteś wszystkim, ale będąc wszystkim, stajesz się automatycznie niczym.

Czuję się właśnie jak kanał ściekowy z urwanym zaworem.
Wszystkie słowa, myśli, *klik* odczucia, przepływają, wyciekają na czystą, zalaną słońcem łąkę, wypaczając ją i zniekształcając. Piękno rozkładu, aromat pleśni i fekaliów.

Tylko dlaczego ten dzieciak tak krzyczy?
*klik*

sobota, kwietnia 05, 2008

Plakaty.

Oni są wszędzie.
Tysiące wyegzaltowanych twarzy.
Miliony palców.
Tony wyolbrzymionych do granic możliwości emocji, zastygłych jak mucha w kawałku bursztynu. Może też troszeczkę jak zawieszone w bąblu, który przy najlżejszym naciśnięciu eksploduje rozchlapując wokół gorącą i lepką maź. Nieruchoma ekspresja zabijająca rozszerzającą się wraz z upływem dnia źrenicę.

Idąc miastem siłą rzeczy zwraca się uwagę na te wszystkie słupy, wyrastające z betonu, przypominające nagie drzewa. Zawsze zastanawiałem się, kim są Oni. Skąd wiedzą, co jest najlepsze? Czyżby w jakiś sposób dotknęli absolutu?

Plakaty pokazują, że jesteś inny. Głupi, nie patrzysz optymistycznie. Żyjemy na najlepszym ze światów. Oni to wiedzą - mówią Ci, że wszystko jest naj, ekstra, super, wyjątkowe i jedyne.

Plakaty niosą ze sobą niesamowitą mądrość.
Chcesz dowodu?

Napis na ścianie, widoczny z "palarni" - widzę go niemal za każdym razem, gdy idę do pracy.
Wielki, żółto-niebieski "Nigdy nie zostaniesz sam!" tuż obok logo Arki Gdyni. Gdy usiądziesz odpowiednio, skrzynka z gazem zasłoni część napisu - "Nigdy nie" dokładniej.

Tablica - "Solarium Beauty Sun - Super Extra oferta!!!" - kapkę niżej - "Apteka". Złoty środek na wszystkie bolączki. Spłoń, a nie poczujesz nic. Skóra i ciało odchodzące od kości, tlące się. Taaak, słońce rzeczywiście jest piękne.

Plakat reklamujący sieć restauracji - kobieta wytrzeszczająca oczy, jakby chciała powiedzieć "Widzę Cię". Ale nie może nic powiedzieć, bo w usta wetknęła środkowy palec. Ale chyba nie chce wywołać wymiotów. Na pozostałych rozczapierzonych palcach ma ponabijane plastikowe truskawki. Światło płynące gdzieś z wnętrza oświetla wyłącznie jej czoło, ale to zauważysz wyłącznie, jeśli przejdziesz tamtędy po zmroku. O czym myślisz, tajemnicza Ono, ssąc własny palec?

Plakaty niosą ze sobą całą współczesną mądrość. Uwielbienie dla świata, swoiste carpe diem, radość z każdej sekundy. To my jesteśmy głupi, nie pojmując mądrości, jaką Oni chcą nam przekazać. To jedyny powód, dla którego pod ubraną w skąpą bieliznę, piękną modelką leży pijany do nieprzytomności staruszek czy siedzi żebrzące dziecko.

Wszystko jest super, extra i naj...
Wszystko jest super, extra...
Wszystko jest super...
Wszystko jest...
Wszystko...

Jeszcze trochę i sam dotrę do absolutu?

piątek, lutego 01, 2008

Dom - część 2.


Spacerując po lesie otaczającym mój dom czasem spotykam ludzi. Większość z nich to zbłąkani wędrowcy, spacerowicze, którzy chcieli na chwilę odetchnąć od zgiełku miasta, własnych problemów, zadumać się nad majestatem natury. Nieliczni to artyści, wędrowcy w poszukiwaniu natchnienia. W życiu spotkałem tylko trzy osoby, które po prostu mieszkają w sąsiedztwie... A przynajmniej mieszkały, do tego czasu pewnie już dawno się przeprowadziły.

Czasami siadam na jakimś pieńku, kamieniu czy wystającej gałęzi. Czasem sam, czasem z kimś. Rozmawiam, na najróżniejsze tematy. Czy to o pogodzie, czy o świecie, życiu, czymkolwiek. Tematów nie braknie, jeśli tylko ktoś potrafi na chwilę usiąść i pomyśleć.

Niektóre rozmowy wciągają. Czas i słowa płyną, zasycha w gardle. Wtedy zapraszam do ogrodu. Kilkanaście metrów prosto, skręca się za wielkim dębem, przechodzi pod bukiem, odgarnia parę liści paproci i dociera się do bramy.

Kuta w żelazie, porośnięta chwastami wygląda dość ponuro. Ogród za nią jest jednak naprawdę piękny.

Sama brama ma mniej więcej dwa i pół metra wysokości, pokryta czarną emalią. Kilkanaście grubych prętów zwieńczonych ostrymi szpikulcami, pomiędzy którymi przeplata się metalowa dzika róża. Jej kwiecie otacza napis; "Aut inveniam viam aut faciam", zaś poniżej dostrzec można coś, co zapewne kiedyś było twarzą. Rdza, wypaczająca metal z czasem zmieniła jej fizjonomię, przekształcając ją w pysk potwora. Poszarpane wargi przypominające nierówne kły, kikuty uszu, powiększone, nieregularne oczy, bezkształtna dziura nosa.

Pierwszą część ogrodu - zewnętrzny pierścień - zajmują kamienne ścieżki, niewielkie ławki, stawy, fontanny, mostki. Co wieczór zapalane są tu pochodnie, gdyż ta część została wydarta z lasu i zachowana w jego pierwotnej formie. Lepiej nie chodzić tędy po zmroku. Za kaskadami liści znaleźć można stare posągi nie stworzone ludzką ręką, twarze wydające się wypływać z litego kamienia, czasem nawet dziwne kości dawno wymarłych istot lub relikty zapomnianych epok.

W cieniu drzew, pod mostami i w innych, ciemnych zaułkach słychać czasem szepty, chichoty, ciche kroki. Często się zastanawiam, z kim wypadło mi dzielić ogród. Jeszcze częściej zastanawiam się, czy na pewno chcę poznać odpowiedź na to pytanie.

Środkowy pierścień podzielony jest na trzy odrębne części.

Pierwszą z nich jest labirynt z żywopłotu. Nikt, kto tam wszedł, nie zdołał z niego wyjść. W samym jego sercu na kamiennym piedestale stoi łuk. To moja brama, moje przejście do innych światów. Labirynt służy ochronie - wzniesiono go w dwunastu wymiarach, więc nikt, kto nie rozumie prawideł szaleństwa nie dotrze do jego serca - ani w drugą stronę, jeśli już o tym mowa. Można błąkać się po nim w nieskończoność, gdyż nikt nie odczuwa tam głodu, pragnienia czy upływu czasu. Pogrąża się w wiecznym szczęściu, zapominając szybko o swoim dawnym życiu. Czy to już raj?

Drugą z nich jest niewielki trawnik. Stoi tam spory drewniany stół, jest miejsce na ognisko, oczko wodne, w którym można bez obaw zanurzyć się w upalny dzień. Tam najczęściej spotykam się z przyjaciółmi.

Trzecią z nich jest monolityczna konstrukcja, pogański ołtarz ofiarny ku czci zapomnianych bogów. Często przesiaduję tam wieczorami i myślę. To jedno z nielicznych miejsc o takiej sile. Atmosfera wewnątrz kręgu przyprawia o dreszcze. Może dlatego, że kilkukrotnie zmuszony byłem skorzystać z ołtarza - zwykle w czyjejś intencji, choć kilkukrotnie zdarzyło się, że w mojej własnej.

Wewnętrzny pierścień to wysypany żwirem placyk okolony pedantycznie przystrzyżonym trawnikiem. Jest tam parę drzew, krzaków, po obu stronach ścieżki biegnącej prosto od placu do zewnętrznego pierścienia ciągną się murowane baseniki głębokie na pół metra i mające około metr szerokości, wypełnione krystalicznie czystą wodą.

I to tyle, jeśli chodzi o mój ogród. W sumie nic szczególnego...

wtorek, stycznia 29, 2008

Dom - część 1.


Mój dom leży głęboko w lesie, z dala od zgiełku miasta i ludzi. Do ulicy prowadzi długa brukowana ścieżka ukryta w cieniu starych dębów. W ich gałęziach żyją kruki, tłumnie oblegające wszystkie gałęzie i obserwujące wygłodniałym wzrokiem spacerowiczów mijających ich gdzieś w dole. Ludzie nie zdają sobie z tego sprawy, lecz jeśli którykolwiek z nich zabłądziłby, mógłby wędrować po lesie całe dnie, opadając w końcu z wycieńczenia na kolana. Kruki tylko na to czekają. Powoli pokrywające się zielonym nalotem kości kilku nieszczęśników zalegają okoliczną puszczę.



Od wschodu dom otacza spory staw. Nikt nie wie, jak jest głęboki i co żyje w jego zimnych odmętach tam, gdzie nie dociera już światło dnia. Czasami pływam po nim małą łódką, przypominającą łupinę orzecha wyrzuconą w kałużę przez jakieś dziecko, szczęśliwe, że wreszcie się rozpogodziło. Dziecko bawi się, popychając kijkiem łupinkę, nie dostrzegając nadjeżdżającego samochodu...


Codziennie, wraz ze wschodem słońca, z jeziora unosi się tuman mgły. Pierwsze poranne promienie wyglądają cudownie, przebijając się przez zasłonę unoszącej się w powietrzu wody. Przywodzi to na myśl kurtynę, za którą księżniczki, królowie, czarnoksiężnicy i smoki stają się zwykłymi ludźmi, aktorami, niezobowiązanymi już do odgrywania swoich ról. Za zasłoną zamki, wioski czy ozdobne komnaty stają się tylko zgrabnym rysunkiem na płótnie i garścią rekwizytów. Piękna Helena Trojańska staje się starą, zniszczoną kurtyzaną ściągniętą w zastępstwo dla młodej aktorki, którą akuratnie rozbolało gardło.


Dlatego właśnie nigdy nie pływam o poranku. Kto wie, gdzie bym dotarł, gdybym wypłynął za daleko? Mgła potrafi płatać różne figle.


Ponoć gdzieś tam, na dnie, swój łeb ma też Midgaar, pochłaniając własny ogon. Jestem skłonny uwierzyć w te opowieści. Wszak symbol nieskończoności byłby idealnym wytłumaczeniem niezwykłego klimatu, jaki ma ten staw, otoczony dwunastoma płaczącymi wierzbami...



Od zachodu dom otoczony jest urwiskiem. Jakieś 19 metrów w dół, do rwącego strumienia rozbijającego się o skały. kilka korzeni czy też drzewek wyrastających po drodze... Ale przede wszystkim niemal pionowa ściana opadająca w dół. Jeśli jakaś pamiątka wywołuje zbyt wiele zbyt bolesnych wspomnień, przychodzę nad urwisko i rzucam ją w dół.


W ścianie urwiska jest parę jaskiń. Ponoć to kompleks rozciągający się pod całym domem, zachaczający także o jezioro, tworzący podziemne rozlewiska. Być może żyją tam jakieś szczepy dziwnych plemion, być może zbierają moje pamiątki i układają je na ołtarzach z czaszek, składając im jeńców w ofierze. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie zauważyłem na dnie niczego, co kiedyś wyrzuciłem. Po tak długim czasie tam na dole powinno powstać niemalże niewielkie wysypisko śmieci.



Od północy stoi las. Nie, nie leży. On stoi. To nie ta stosunkowo przyjazna, południowa puszcza, którą spacerują ludzie. To prawdziwy las. Jest jak dzika, nieokiełznana bestia. Tylko czeka na to, by rozszarpać nieuważnego wędrowaca. To las z rodzaju tych, w których przetrwały jeszcze resztki pradawnej magii. Nie zdziwiłbym się, gdybym kiedyś spotkał tam jakiegoś elfa, jednorożca czy jakiekolwiek inne mityczne stworzenie. Zapuszczając się tam zawsze obwiązuję się w pół mocną liną, której drugi koniec dokładnie przywiązuję do bramy. I tak nie raz las prawie mnie zabił. Nie wolno zapuszczać się w to dziewicze terytorium zbyt głęboko. Nie ma znaczenia, czy chcesz pozwiedzać, poniszczyć czy popełnić samobójstwo. To nie jest miejsce dla ludzi. Wchodzenie tam byłoby świątokradztwem.



Od południa jest wspomniana już brukowana droga dojazdowa, dęby, na których siedzą kruki i las. Choć oswojony, i tak dumny i majestatyczny. Groźny.



Lecz po południowym lesie czasem spacerują ludzie. Jest ich niewielu i to dość specyficzny typ ludzi. Na wpół obłąkani, na wpół genialni, są idealnym przykładem na to, jak cieńka jest granica pomiędzy tymi dwoma pojęciami. Czasem wychodzę do nich, siadamy na jakimś pieńku i rozmawiamy. Przecież bez rozmowy stałbym się śliniącym się jaskiniowcem, jeszcze jednym dziwadłem nadającym się do obwoźnego cyrku.



Na szczęście mój dom jest dobrze ukryty. Wiem, że nikt, kogo bym tam nie zaprowadził, nie trafi doń.


I niech tak zostanie.

niedziela, stycznia 27, 2008

Ping pong.

Stoimy sobie, Ty i ja, twarzami do siebie. Odległość jest raczej niewielka - ot, na wyciągnięcie dłoni. Mierzymy się wzrokiem jak w jakimś westernie, z napięciem czekając, które z nas poruszy się wcześniej.

Oczy błyszczą, oddech to przyśpiesza, to zamiera, skóra wilgotnieje.

Stoimy i czekamy, a pomiędzy nami ze świstem przelatuje wiatr. Nasze ubrania i włosy ociekają deszczem, woda spływa w dół, tworząc u naszych stóp wielkie kałuże.

My stoimy, nieporuszeni, mierząc się nawzajem wzrokiem. Przecież musimy zareagować na najlżejszy ruch, przecież nawet subtelna zmiana oddechu może zwiastować podjętą właśnie decyzję.

Przez nocne niebo przepływają chmury. Nie widać gwiazd, czy księżyca, ale co chwila robi się jaśniej. Błyskawice, grzmoty, błyski. Huk, hałas, swąd ozonu.

My wciąż czekamy, nie zmieniając pozycji nawet o milimetr. Drżymy z zimna, być może też troszeczkę ze strachu, gdy w ziemię wokół nas uderzają kolejne błyskawice. Grudki gorącej ziemi uderzają nas w twarze, ale my nie możemy nawet zmrużyć powieki. Pilnować, uważać.

W końcu, zdawałoby się po wiekach oczekiwań, poruszyłem się. Czuję się jak pradawny posąg, obudzony jakąś nieznaną siłą - może wynalazkiem szalonego naukowca, może klątwą... Nad tym zastanowię się później. Teraz to nie ważne. Poruszyłem się. Ty też musisz. Odchodzimy parę kroków, idąc tyłem, cały czas mierząc się czujnymi spojrzeniami.

Unoszę dłoń. Jak w zwolnionym tempie, ruch rozciągnięty, leniwy, zdawałoby się, ale mimo to szybki. Podrzucam piłeczkę w górę. Widzę, jak powoli unosi się, obraca chaotycznie wokół własnej osi.

Uderzam paletką.
Leci.
Ty uderzasz.
Leci.
Ja uderzam...
Ty...
Ja...
Ty...
Ja...

Można tak w nieskończoność. Odbijanie piłeczki.
Można tak, dopóki nie zacznie się popełniać błędów...

czwartek, stycznia 24, 2008

Kończyny duszy.

Ludzkie ciało jest czymś stałym i konkretnym. Można wymienić jego elementy. Ręce, nogi, tors, głowę. Oczywiście można zagłębiać się dalej, rozrywając rękę na ramię, przedramię i dłoń. Ba, można skoczyć na oślep, zauważając włosy na skórze, palce, paznokcie. W ostateczności, choć to podchodzi już pod próbę samobójczą, można łupnąć o ziemię, rozpaść się i przyjżeć poszczególnym komórkom.

Jest też inna płaszczyzna ciała. Ta widoczna rzadziej, ukazywana tylko kosztem bólu, uszkodzenia tkanek wierzchnich. Wnętrze swojego ciała "udostępniamy" tylko najbardziej zaufanemu lekarzowi. Niekontrolowana wyrwa w osłonie naszego wnętrza z łatwością doprowadzi do naszej śmierci. Konieczność zewnętrznej ingerencji oznacza zwykle bardzo poważne kłopoty. Wnętrzności fascynują nas, przerażają, napawają obrzydzeniem.

Z duchem jest tak samo.
Nawet z duchem martwego umysłu.
Nieistniejącego.
Jak karykatura ciała w jego fizyczności, groteska myśli, niezależnych, wolnych, chyżych i silnych.
Starzec, który nie potrafi unieść głowy, by ujrzeć coś więcej niż tylko korzenie drzew, odchody psów, stare niedopałki, brudne kałuże, z rozżewnieniem wspomina czasy, gdy widział tylko liście, niebo, słońce... Z czasem głowa przygnieciona wiekiem opadała coraz niżej, widok zmieniał się, aż w końcu pozostał tylko ten obślizgły chodnik. Ten powolny, przeciągnięty w dziesięciolecia ruch przypomina niechętne potwierdzenie.

Zaś chodnik wygląda jakby oddychał. W jakiś pokrętny sposób kojarzy się z olbrzymim ślimakiem, którego głowa pochłania drzewa gdzieś w oddali, zaś odchody układają się w warstwy tworząc centrum metropolii. Żywe, gwarne, ciepłe. Ludzie, jak białe larwy much, wiją się, przepychają, gryzą wzajemnie, tarzając się we wszechobecnym gównie. Wszystko gnije, rozpływa się, rozkłada. W zaułkach kucają wychudzone blade sylwetki przyciskające kościste paluchy do sinych ust, nienaturalnie długim językiem zlizując pośpiesznie kolejne porcje łajna. Czujny, nieufny wzrok błądzi wokół, wypatrując nie wiedzieć jakiego zagrożenia.

Być może tym zagrożeniem jest noga starca. Chociaż żadna z larw nie zdoła uciec, niektórym uda się wcisnąć w podeszwę i tam dalej pochłaniać resztki jedzenia nagromadzone w gumowych kanalikach buta. A starzec i tak nic nie zauważy. Bo ślimak oddycha. Wydziela gęstą, cuchnącą zawiesinę. Z każdym oddechem buchają kłęby zielonkawo-sinego dymu, mgły, czy czegokolwiek innego. Te opary sprawiają, że starzec nie widzi już nic, jest ślepy, tak samo, jak ślepi jesteśmy my wszyscy.

wtorek, stycznia 22, 2008

Zniekształcenia.

Wczoraj był taki dzień, jakim czasami bywają dni wczorajsze.
Dzień wczorajszy przemieniający się w dzień przedwczorajszy.
Ten z kolei w odległą przeszłość.
By na koniec stać się wizją pijanego wieszcza.
Układem kart tarota.
Blaskiem lampy w kryształowej kuli.
Czy czym tam chcesz - odległą przyszłością.
Czasem nie tak odległą.
Czasem w sumie nawet bliską.
Czasem wręcz teraźniejszością, co zaraz skona w przeszłość.

Był taki dzień, dzień który dopiero będzie. Siedziałem sobie gdzieś - gdzie, nie ważne - i jak co jakiś czas obserwowałem papierosowy dym układający się w przecudaczne kształty gdzieś obok mnie. Zajęcie godne nawiedzonego, nieprawdaż?

No, ale wizja jakaś taka pustawa. Umieśćmy jeszcze... Powiedzmy park. Siedzę na ławce, prowadzę mętną dyskusję... Nie, nie park. Jakiś ciemny zaułek. No, to też nie pasuje, tam wciąż trwała rozmowa. O, już wiem. Pub, bar, klub, czy cokolwiek innego.

Taaak, to będzie idealne.

A zatem siedzę sobie w rzeczonym barze. W powietrzu jest tyle dymu, że aż szczypie w oczy. Nad gwar rozmów wzosi się muzyka. Jakieś takie nie wiadomo co, czasem mocne, czasem słabe. A obok mnie pokal z piwem. Bo przecież czemu nie.

Ludzie biadolący coś do siebie wokół. Najczęściej do siebie samych. Zaskakujący fenomen - każdy mamrocze coś do siebie, a mimo to sądzi, że prowadzi dyskusję z pozostałymi.

Łyk piwa.

A kształty są naprawdę ciekawe.
Esy, floresy, fantasmagorie...
Czy jak to tam szło.
No w każdym razie...
Widzę jeźdźca, widzę drzewo, widzę studnię, widzę jezioro... Widzę płomienie... A nie, to czyjaś zapalniczka.

No już, już, zaraz kończę. Wiem, że ulotny dym nie jest zbyt fascynujący. Ale to wszystko, co mam.

Są dni, kiedy jestem nagi, ale na szczęście nikt tego nie zauważa. Ale byłby wstyyyyd. Straszne. Dobrze, że już dawno wygryzłem ludziom oczy. Tak na wszelki. Parę razy oczywiście mnie zauważono - ale to nic, od czego jest w końcu pranie mózgu?

Widzę też ludzi. Nie wiem, czy to przez dym, czy tak jest naprawdę.
Niektórzy z nich są wręcz groteskowi.
Odstające, nienaturalnie duże, miesiste, nietoperzowate wręcz uszy.
Przerośnięte, wilgotne wargi opadające na piersi.
Wytrzeszczone do granic możliwości, przekrwione oczy zezujące chaotycznie wokół.
Języki, z których spływają strużki gęstej żółtawej śliny, wtykane do nosa czy liżące oczy.

Zaraz, czy oni mają oczy?
Ah, tak, atrapy.
Nosy zaszyte rzemieniami.
Zapadnięte czoła.

Łyk piwa.

Wrzeszczą do siebie, chociaż wydaje im się, że szepczą.
Im głośniej tym prawdziwiej.
Z każdego ruchu, słowa, gestu, myśli, wygląda zwierzę. Bestia wręcz, choć jej imię wcale nie brzmi 666. Zwykle raczej 777.

Ale czy to nie norma?
Rozejrzyj się czasem, co?
Ale rozejrzyj się tak naprawdę.
Tak naprawdę naprawdę.
Dokładnie i do głębi.
Jeśli masz odwagę.

Bo mnie jej braknie...

niedziela, stycznia 20, 2008

Czkawka.

Powiedz.
No powiedz.
Powiedz po prostu.
Powiedz na pewno.
Powiesz?

Ile można czekać? Chwile odmierza nieregularne tykanie zegara, siekającego czas na nierówne odcinki. Czy warto? Czy się chce? Czy ma się wybór?

Z tego czekania dostaję czkawki. Czekająca czkawka. Czknięcie czekania.
Czknięcie rzeczywistości?
No i jestem. W skutek niekontrolowanego czknięcia rzeczywistości pojawiło się nie wiadomo co, stwór przystosowany do notorycznego oczekiwania. Nawet w punkcie, gdy dostaje to, na co czekał, stwór ów czeka dalej, na jakąś inną rzecz.

Ktoś mówi, że oczekiwanie to boczny tor, boczna trasa.
Wydaje mi się, że to sedno.
Ale czy otoczka nie jest równie ważna?
Ważniejsza.

Priorytety ważności, jak daty ważności, zmieniają się, mijają, uciekają. A jak miną, wszystko zaczyna cuchnąć.

A, bezsens.

sobota, stycznia 19, 2008

Łaskotanie czasoprzestrzeni.

Obietnica jest słowem i tylko poprzez złamanie staje się rzeczywistością. Jej dotrzymanie jest abnegacją, więc i tak, bez względu na zakończenie całość rozpłynie się w nicość, jak zgniłe usta trupa wsiąkając w glebę i użyźniając ją. Dzięki temu kolejne obietnice mogą powstać większe, silniejsze, dając w efekcie większe plony. To reakcja łańcuchowa. Tylko korzenie sięgają coraz głębiej, rozrywając ciało. Strumienie posoki, gorącej i gęstej, spływają ze ścian, klamek, sufitów. Wypełniają talerze i wiadra, każde zagłębienie, zastygając i krzepnąc. Tworzą trwałe bryły, przypominające nieco rzeźby obłąkanego artysty.

Nabierasz trochę cieczy w dłonie. To dar, coś więcej niż wszystko i nieco mniej niż nic. Gdy rozmazujesz krew na ścianie, tworzysz wzór. Stereotyp, powtarzalny w nieskończoność, choć za każdym razem inny. Śmiejesz się obłąkańczo. A może to ja się śmieję? Już nic nie wiem, rzeczywistość skręca się i faluje. Skwierczy, skrzeczy, czy jak tam...

Ale wzorek jest ładny. Czerwone linie spływają, zataczają łagodne łuki, krzyżują się. Wszystkie biorą swój początek w wielkiej plamie. Wszystkie kończą na podłodze w poszerzającej się kałuży. Czyż ta ironia nie jest zabawna?

Krew to taki dobry nawóz...

Krew na ścianie przypomina mapę. Od sufitu, od początku, do podłogi, do końca. Czasoprzestrzeń jest jak rozjechana żaba, wiesz?

Podłączysz prąd i kończyny się poruszą. Połaskoczesz, i wszystko runie, odsłaniając pulsujące wnętrze. Ochydne i piękne. Fragmenty całości, rozbite jak puzzle. Część z nich się zgubiła, ale to nic, to nic, przecież i tak nie mieliśmy ambicji by składać to, co się posypało. Upadek jest koniecznością, ale przecież można czerpać z niego pewną perwersyjną przyjemność... I nie pieprz mi tu, że to amoralne. Amoralność ma w sobie słowo "amor" czyż nie? Taki danse macabre - nihilistyczna, beznadziejna kpina z tych, którzy łudzą się, że coś da się jeszcze ocalić. Tańczymy ze śmiercią. Kochamy ją, a ona kocha nas. Chociaż to tylko oklepany frazes, naprawdę jest tak, jak jest. Naprawdę, gdy patrzysz w otchłań, ta kieruje na Ciebie swoje wszechobecne spojrzenie.

Wiesz, czego się boję?
Taaak... Tego też. Każdy ma swoje lęki. Mimo wszystko jestem czymś na kształt człowieka.
Ale najbardziej boję się tego, że gdy kiedyś spojrzę w otchłań - niby jak co dzień - zrozumiem, iż oczy, w które patrzę, są bardziej ludzkie niż moje. Zobaczę wewnętrzne lustro reakcje i odczucia bardziej właściwe dla człowieka niż to, co dostrzegam u siebie.

Boję się, ale jednocześnie pragnę...
I to ma sens. Chociaż nie, nie ma...
Nie od dziś wiem, że to tylko kwestia czasu...
Więc siedzę wygodnie, wypluwam bezsensowny potok słów i czekam.
Czekam na ten jeden dzień, na ten jeden moment, gdy pode mną otworzy się otchłań, a pustka stanie się moim domem. Nie tak jak teraz, pół na pół, ale oficjalnie. Gdy ten cudaczny związek z szaleństwem wreszcie stanie się faktem.

Nie rozmumiesz, prawda?
Nie szkodzi. Wcale nie masz rozumieć. Nie mógłbym Ci tego zrobić.

Tylko proszę, patrz uważnie w moje oczy. Obserwuj je, przyglądaj się temu, co robię, by móc uciec, gdy nadejdzie czas. Chociaż wtedy nic już nie będzie miało znaczenia...

Ciekawe kim jesteś. Niby piszę do Ciebie, ale nie mam pojęcia, ktoś Ty. Czas pokaże, jeśli zdąży przed upływem czasu.

A może to wszystko tylko ta krew spływająca po ścianie?
Nota bene ciekawe, jakbyś wyglądał, czy też wyglądała, w lustrze spaczonym żarem, rozbitym na miriady odłamków, ochlapanym krwią i łzami?

Groteska, karykatura, czy po prostu brak gustu?
____________________
P.S
Jak tak dalej pójdzie, stanę się jakimś emo-boyem :D

piątek, stycznia 11, 2008

Nieporządek w chaosie.

Obok mnie spoczywa coś niezmiennego, stałego, co przetrwać może dłużej ode mnie, a z pewnością kwintesencja tego istniała jeszcze nim pojawiła się pierwsza moja świadoma myśl. De facto obok mnie siedzi, jak przyczajona i gotowa do skoku bestia, istota starsza ponad moje wyobrażenie... Choć nie ponad świadomość - co jest typowym paradoksem naszej epoki.

Byt czeka tylko, aż go sprowokuję. Gdy popełnię błąd i sięgnę do nieodpowieniej szuflady, odgryzie mi dłoń. Jeśli zaglądając do szafki nie będę trzymał kurczowo drzwiczek, te mogą zmiażdżyć mi głowę.

Tak, tak, oczywiście. Pradawny, starożytny krwiożerczy byt biurka.

Moloch ten stoi nieruchomo w letargu od tak dawna, że pokryła go sterta śmieci niczym suche liście kamień jesienią.

W śmieciach tych są warstwy. Szepczą, mamroczą, parskają, bełkoczą. Na przekór ciemności za oknem i bluźnierczemu światłu lampki obwieszonej spojrzeniami.

Pierwsza warstwa - papiery. Świstki papieru do różnych lekarzy od innych konowałów, miotające bezwładnym ciałem pomiędzy różnorakimi gabinetami oddzielonymi godzinami szaleńczych myśli. Czyż to nie okrucieństwo? Na szczęście mamy też i pozytywny akcent - karty postaci, mapy, statystyki, rozpiski, notatki, imiona, scenariusze, projekty, szkice. Jednym słowem wszystko, co może przydać się na sesji RPG'owej.

Druga warstwa - szmaciany miś opierający się o stertę książek, których tytuły z litości przemilczę.

Trzecia warstwa - słownik łaciny, teczka z kilkoma bohomazami godnymi dziecka, kserokopie, notatki, już nie tak pozytywne.

Czwarta warstwa - brud.

Piąta warstwa - farba.

Szósta warstwa - drewno.

Siódma warstwa - otchłań.

I gdzieś, pomiędzy tym wszystkim są bilety.
Kiedyś posegregowane w równe stosy.
Miesięczne, nieskasowane, skasowane - zarówno te które wykorzystałem, jak i te, których nigdy nie użyłem.

Bo nie raz spóźniłem się na pociąg. Niejednokrotnie zrezygnowałem z zaplanowanego wyjazdu. Kilkakrotnie pomyliłem pociągi - co czasem kończyło się mandatem. Czasem po prostu bolał mnie brzuch. Potraktujcie to jako wyznanie win, choć grzeszyć będę dalej.

A teraz ktoś porozrzucał moje bilety. Nie wiem już, który był który i dokąd prowadził.
Nie wiem nic...
... przepraszam, dokąd jedzie ten pociąg?

środa, stycznia 02, 2008

Oko.

Czerwone oko lśni, zabarwiając matowe chmury krwistoczerwoną poświatą. Plamy lasu tu i ówdzie, przycupnięte, kryjące się przed Okiem. Bo Oko, wszechwidzący ślepiec, krzyknie niemym szeptem, kwiląc śmiechem, pożre lśniącą tęczówką Twoje myśli, jeśli tylko je dostrzeże.


Oko ma moc. Jest przedmiotem, jest myślą, jest istotą, jest duchem, jest słowem, jest tchnieniem.


Co to za moc? Ona jest zmiennokształtna. To ta moc, którą może mieć gitara nad człowiekiem, muzyk nad słuchaczem, kobieta nad obserwującym ją mężczyzną, pamiątka nad wspomnieniem, dom nad mieszkańcami, opiekun nad dzieckiem... Nieokreślona, przepływająca między nieistniejącą pustką a nieistniejącym żarem.

Tej mocy właściwie nie ma.
Bo jak może istnieć coś, co nigdy nie jest takie samo?
Przecież niemożliwością jest akceptowanie czegoś, co ciągle drży, zmienia kształty, kolory.
To nie ma sedna.
A zatem nie ma też sensu.

Czerwone Oko o tym wie. Czerwone Oko boi się. Ale czerwone Oko wie także, że tego nie zrozumiesz. Jesteś częścią tej mocy, jak więc możesz wiedzieć, że nie jesteś prawdziwy?

Na świecie nie ma prawidziwej myśli.
Wszystkie prawdziwe myśli pożarło Oko.
Oko pożarło wsztstkich prawdziwych ludzi.
Zatopiło tęczówkę w ich gardłach.
Roszarpało źrenicą ich brzuchy.
Z ich wnętrzności zrobiło sobie szelki.

Bo nie ma kształtu, nie ma myśli, nie ma oddechu. Powinno mieć zatem przynajmniej szelki. Nie bądźmy tak okrutni. Pozwólmy Oku mieć szelki.

I patrzy sobie Oko w szelkach z wnętrzności prawdziwych ludzi. Jest zadowolone. Teraz może powiedzieć - jestem jedynym prawdziwym Okiem na świecie. Jestem samo, odrzucone, niezrozumiałe. Ulitujcie się nade mną. No, ulitujcie się, ale już!

Czyż to nie słodkie?

[I tym optymistycznym akcentem rozpoczynamy nowy rok. Strzeżcie się Oka w szelkach!!!]