piątek, czerwca 08, 2007

Pociąg.

Miasto... Tłum ludzi, kompletnie anonimowych w szarej brei snującej się jakby celowo bez celu po ulicach wypełnionych śpiewem samochodów i aromatem spalin, papierosowego dymu i ścieków. Skarłowaciałe resztki natury wiszą sobie na sztywnych ramach, groteskowo wykpiwając życie.

Hałas. Stukot. Pisk.

Kroki. Wsiadam.

Obserwuję...

Pierwsze spojrzenie - dziewczyna? Kobieta? Młoda. Wraca z plaży - łatwo poznać po skąpym stroju, świeżej opaleniźnie, nerwowym kręceniu się na siedzeniu. Zmęczona - powieki same jej opadają. Zawzięty wyraz twarzy. Ładne, głębokie i duże brązowe oczy patrzące z byka na każdego patrzącego się na nią faceta. Nie ma co się dziwić...

Obok stoi nieco starszy typ. Przy pierwszej okazji podszedł do niej, łapiąc się barierki za jej głową i niemal ocierając się o jej twarz sporym brzuchem. Spocony. Wygłodniałym wzrokiem wgapia się w jej dekolt. Niemal się ślini. Gdy ta mierzy go wściekłym spojrzeniem, uśmiecha się obleśnie. Pożółkłe, nierówne zęby.

Obok dziewczyny siedzi starsza kobieta. Głęboki dekolt niemal obnażający pomarszczone, obwisłe piersi. Różowe, obcisłe rybaczki. Żylaki. Haluksy. Japonki - różowe oczywiście. Makijaż. Tylko oczy. Parę grubych kresek. Nieobecne spojrzenie. Rozmawia przez telefon, rzucając wokół zalotne spojrzenia. Nienaturalny śmiech. Ha. Ha. Ha. Ha?

Na przeciw staruszek. Śpi. Rękami ściska się za genitalia. Z ust cieknie mu strużka śliny, opadająca na przetłuszczony podkoszulek, ciasno opinający wielki brzuch i wpuszczony w wypaćkane smarem czerwone, poprzecierane krótkie spodenki. Bardzo krótkie. Wręcz bokserki. Wystająca kępa siwych włosów na klatce piersiowej. Co jakiś czas pociąga głośno nosem i kaszle. Nieco wysunięta sztuczna szczęka.

Ławka obok. Dwójka młodych mężczyzn. Chyba normalni. Siedzą sobie i rozmawiają. Wysocy, dość mocno umięśnieni, gestykulują zawzięcie. Czyści, schludni, z wymuskanymi na żel włoskami. Przysłuchuję się. "No i kurwa mać, tego, kurwa, jak jej wpierdoliłem tego zasranego chuja prosto w dupę, to aż, kurwa, zapiszczała, dziwka jebana". Aha...

Następna ławka... Słodki chłopczyk. Jedyne nie wypaczone istnienie w wagonie...
"Maaaamaaa... Masz mi dać cukierka!"
"Później synku, jestem zajęta"
"Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!"
"Cicho synku..."
"Zamknij się! Dawaj mi cukierka! Aaaaaaaaaaaa!!!"
Matka wzdycha, wyjmuje cukierka, odwija, podaje dziecku, które łapczywie wbija w nie ślepia.
"To nie ten, idiotko!"
Rzuca cukierkiem w mamę.
"Innego nie dostaniesz."
"Dawaj cukierka!!! Aaaaaaaaaaaa!!!"
Mama podaje innego cukierka.
"No. I tak ma być, baby są od tego."
Szczęśliwe spojrzenie rodziców.
"Patrz, jaki mądry" z uśmiechem mówi matka, chyba do ojca.
"No. Wdał się we mnie" odpowiada drżącym z dumy głosem tata.

"I czego się kurwa tak gapisz?!" Całkiem ładna, brązowooka dziewczyna z obrzydzeniem w głosie burknęła do mnie.

Wzdycham smętnie.

Zgrzyt, szarpnięcie.

Jakie to szczęście. Moja stacja. Wychodzę.

"No i kurwa, tego..." - oto pierwsze, co słyszę na ulicy, gdy wychodzę, ponownie zanurzając się w tej szarej brei, płynącej celowo bez celu po ulicach wypełnionych śpiewem samochodów i aromatem spalin, papierosowego dymu i ścieków...

I nie zobaczyłem dziś nic więcej. A niewiele brakowało, bym spotkał inną cząstkę żyjącą w poprzek. Strach, niechęć, znudzenie? A może wcale nie? Nie wiem... Smętnie mi troszkę. Chyba nie chcę o tym myśleć... Może zamienimy dziś jeszcze parę zdawkowych słów.

Mniejsza. Jak zawsze - mniejsza.

czwartek, czerwca 07, 2007

Blask.

Zamykam oczy...
Powoli...
Ociężale...
Senne powieki opadają same...

Czuję na skórze delikatne ciepło. Pod zamkniętymi powiekami drga jakiś blask. Złote powidoki oślepiają. Noc... Szum wiatru w drzewach, blask księżyca prześwituje między konarami posrebrzając długie pasma mgły... Cykady wrzeszczą na siebie i przekrzykują się nawzajem w trawie. Po policzku spływa łza. Chciana, choć mentalna. Nie istniejąca, choć potrzebna. Woda oczyszcza. Jej chłodny dotyk koi. Z ziemią tworzy błoto. Bagno... To źle się kojarzy... Choć z drugiej strony ludowe przesądy często są pozbawione sensu... Ci sami ludzie uważali kobiety czy osoby innej rasy za gorsze. Iść na przełaj, na przeciw, pod prąd? A może lepiej nie ryzykować?

Rozkładam dłonie. Szeroko, obejmując gwiazdy w niemym krzyku, rozdzierającym hałas nocy. Zaczynam wirować. Najpierw powoli, spokojnie, później coraz szybciej, wokół własnej osi, tracąc równowagę, biegnę przed siebie. Z mocno zaciśniętymi powiekami przeskakuję konary, wykroty, nory... Krzewy rozrywają mi twarz... Gorąca posoka spływa po policzku mieszając się z łzą. Krwawa łza...

Czym jest błoto? Uzdrawia czy topi? Po raz nie wiedzieć który zapytam ponownie; "Are you cure or course?".

Śmiech mimo strachu. Żar powoli staje się coraz silniejszy. Zamykam oczy, lecz i tak widzę. Ale jeszcze nie wiem - minę płomień, najwyżej ocierając się o niego, czy przeciwnie, wejdę w sam środek buchających języków ognia, nie dbając o to, czy spłonę...

I gdybym tylko wiedział, czy w innej części lasu dzieje się coś podobnego?

Może tak... A może to tylko majaki...