niedziela, listopada 11, 2007

Melancholijny spacer po parku.

Jest noc.
Idę sobie alejką.
Alejka wysypana czarnym piaskiem, ze sporą ilością drobnych kamyków, które nie wiedzieć skąd się wzięły. Na krawędziach ścieżki, tuż przy krawężnikach oddzielających drogę od trawników leżą setki liści.
Wszystkie podobne, lecz każdy inny.
Gnijące, pleśniejące, rozkładające się.
Tragedia zagubiona gdzieś pomiędzy drugim a trzecim tysiącem.
Deszcz padający niemal jak łzy.
Tylko chłodniejsze.
Drobniejsze.
Bardziej przenikliwe.
W jakiś sarkastyczny sposób prawdziwsze.

Jakby cały świat, cała natura, roniła łzy nad śmiercią ułamka swojej wszechobecnej istoty, mimo świadomości, że ledwie za parę miesięcy część ta dostąpi odwiecznej reinkarnacji.

Tylko po to, by umrzeć.

Może właśnie stąd te łzy?

Idę powoli przez park.
Elektryczne lampy stylizowane na gazowe, oświetlają przestrzeń wokół pomarańczowym, blaskiem. Jak niemy wyrzut sumienia - przechodzi mi przez myśl.
Pochylam się.
Lekkim gestem zbieram garść ziemi.
Podnoszę i patrzę z lekkim uśmiechem.
Pył przecieka przez palce.
Zostaje parę kamieni. O ostrych krawędziach, rozłupanych, lecz niemal niezmiennych. Zimnych, kłujących, tnących.
Wyrzucam je. Na cóż one?

Wieje wiatr. W dłoń wpada mi liść.
Zaciskam dłoń, by wiatr nie wyrwał mi go, tak, jak bezlitosna grawitacja odebrała mi piasek.
Wysuszony liść kruszy się, jego fragmenty ulatują z wiatrem.

Podchodzę do krzaku zwieszającego nad ścieżką swoje gałęzie, jakby grożąc przechodniom swoimi pazurami. Delikatnie głaszczę patyki. Kruszą się pod moim dotykiem. Martwe, pozbawione soku, w których zimno zmroziło całą wodę. Zostaje mi w palcach kawałek drewienka, która nie wiedzieć czemu kojarzy mi się z oderwaną od ciała kończyną. Odrzucam szybko patyk.

Ciemność zdaje się otaczać całą moją jaźń...

Patrzę w gwiazdy. Nie ma ich. Ten cholerny, koszmarny, irytujący pomarańczowy blask zagłusza spojrzenie gwiazd. Jak tak można. Jak mogę żyć z dala od ich uspokajającego światła?

Idę. Po obu stronach mijam ławki. Są puste. Nic dziwnego. Późna godzina w końcu. Widzę na nich mgliste postacie. Widma, wspomnienia przeszłości dawno zamkniętej i zapieczętowanej.

Nie boję się, choć odczuwam lekki niepokój. Nie widzę z tąd małego zgrupowania gwiazd. Małe, ledwie widoczne punkciki. Ponoć z innego miejsca wyglądają jak "zapytajnik".

Staję na skrzyżowaniu. Rozglądam się. Jedna ścieżka prowadzi do miasta. Druga, wznosząc się lekko, prowadzi gdzieś w las. Nie wiem dokładnie, dokąd bym dotarł idąc nią. Czy doszedłbym do miejsca, z którego najpierw dostrzegłbym gwiazdy, zaś później do punktu, z którego dokładnie ujrzałbym wschód słońca?

Nie wiem.

Jeszcze nie czas, by to sprawdzać.

Wracam do domu. A przynajmniej czegoś, co z konieczności domem nazywam.