piątek, stycznia 02, 2009
Maski.
Szykując się do wyjścia muszę dobrać strój do okoliczności. Inaczej przecież ubiera się idąc do teatru, inaczej do pubu. Spodnie, bluzka czy koszula, następnie mniej istotne dodatki - krawat lub łańcuch, glany lub buty garniturowe...
Na koniec zawsze zostawiam najważniejsze. Staję przed ścianą. To największa ściana w domu. Sięgam do twarzy, odrywam. Powoli ściągam maskę. Odwieszam na miejsce. Takich masek wiszą setki, dziesiątki. Spod spodu niemal nie widać murów.
Jedne są smutne.
Inne obłąkane.
Inne natchnione.
Kolejne szczęśliwe.
Nienawistne.
Pogardliwe.
Pomocne.
Zdejmując maskę odsłaniam organiczne wnętrze. Przypomina troszkę otwartego małża. Obłe, oślizgłe, nieokreślone. Oczy zależą od maski, sam więc nie wiem, jak wyglądam.
Małż, nazwijmy go tak umownie, jest delikatny. Dlatego nikogo nie może być w pobliżu, gdy zmieniam maskę.
Najbardziej lubię maskę domową.
Znają ją najbliżsi.
Jest ciepła i wygodna jak wychodzone kapcie.
Troszeczkę sfilcowana, brudna i pluszowa.
Koszmarnie brzydka.
Ale własna.
A Ty? Którą maskę lubisz najbardziej?
Małża i tak nie zobaczysz.
poniedziałek, grudnia 29, 2008
Plaża.
Wyobraźcie sobie morze.
Takie zwykłe, jesienno-zimowe morze. Słońce kiczowato zachodzi barwiąc chmury na kolory krwi, płomieni, pozostawiając za sobą żałobną czerń upstrzoną iskrami-diamentami. Na plaży jak zawsze jest mnóstwo śmieci. Wiatr przesypuje piasek jak na wydmach - zawsze przypominało mi to pustynię. Gdzieś z tyłu jest las i są trawy, ale to wspomnienie. Równie dobrze te wysepki życia mogłyby nie istnieć.
Parę kijków i pni, wybielałych od słonej wody, słońca i wiatru wystaje z zagłębień piasku jak kości smoka czy innej mitycznej bestii.
Wodorosty walają się tu i ówdzie, jak wyprute wnętrzności albo ciała żołnierzy pozostałe po jakimś desancie albo innym ekscesie.
Parę muszli, pozostałości stworzeń całe życie kryjących się przed niebezpieczeństwem. Jak widać, niewiele im to dało.
Kilka martwych ryb, cuchnących. Gniją w milczeniu, lecz nie w bezruchu, pełne gnijących larw.
Jakaś siatka, przyciśnięta kamieniem i szarpana wiatrem. Nie wiedzieć czemu przypomina ducha. Jej szelest jest jak szept.
Wiem, nie widzisz tego. Moja plaża zawsze będzie inna niż Twoja.
Ty jesteś częścią tego, co za wydmami.
Ja na zawsze należę do plaży - stąd lepiej widać gwiazdy.
Takie zwykłe, jesienno-zimowe morze. Słońce kiczowato zachodzi barwiąc chmury na kolory krwi, płomieni, pozostawiając za sobą żałobną czerń upstrzoną iskrami-diamentami. Na plaży jak zawsze jest mnóstwo śmieci. Wiatr przesypuje piasek jak na wydmach - zawsze przypominało mi to pustynię. Gdzieś z tyłu jest las i są trawy, ale to wspomnienie. Równie dobrze te wysepki życia mogłyby nie istnieć.
Parę kijków i pni, wybielałych od słonej wody, słońca i wiatru wystaje z zagłębień piasku jak kości smoka czy innej mitycznej bestii.
Wodorosty walają się tu i ówdzie, jak wyprute wnętrzności albo ciała żołnierzy pozostałe po jakimś desancie albo innym ekscesie.
Parę muszli, pozostałości stworzeń całe życie kryjących się przed niebezpieczeństwem. Jak widać, niewiele im to dało.
Kilka martwych ryb, cuchnących. Gniją w milczeniu, lecz nie w bezruchu, pełne gnijących larw.
Jakaś siatka, przyciśnięta kamieniem i szarpana wiatrem. Nie wiedzieć czemu przypomina ducha. Jej szelest jest jak szept.
Wiem, nie widzisz tego. Moja plaża zawsze będzie inna niż Twoja.
Ty jesteś częścią tego, co za wydmami.
Ja na zawsze należę do plaży - stąd lepiej widać gwiazdy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)