piątek, stycznia 02, 2009

Maski.


Szykując się do wyjścia muszę dobrać strój do okoliczności. Inaczej przecież ubiera się idąc do teatru, inaczej do pubu. Spodnie, bluzka czy koszula, następnie mniej istotne dodatki - krawat lub łańcuch, glany lub buty garniturowe...

Na koniec zawsze zostawiam najważniejsze. Staję przed ścianą. To największa ściana w domu. Sięgam do twarzy, odrywam. Powoli ściągam maskę. Odwieszam na miejsce. Takich masek wiszą setki, dziesiątki. Spod spodu niemal nie widać murów.

Jedne są smutne.
Inne obłąkane.
Inne natchnione.
Kolejne szczęśliwe.
Nienawistne.
Pogardliwe.
Pomocne.

Zdejmując maskę odsłaniam organiczne wnętrze. Przypomina troszkę otwartego małża. Obłe, oślizgłe, nieokreślone. Oczy zależą od maski, sam więc nie wiem, jak wyglądam.

Małż, nazwijmy go tak umownie, jest delikatny. Dlatego nikogo nie może być w pobliżu, gdy zmieniam maskę.

Najbardziej lubię maskę domową.
Znają ją najbliżsi.
Jest ciepła i wygodna jak wychodzone kapcie.
Troszeczkę sfilcowana, brudna i pluszowa.
Koszmarnie brzydka.
Ale własna.

A Ty? Którą maskę lubisz najbardziej?
Małża i tak nie zobaczysz.

Brak komentarzy: