piątek, grudnia 28, 2007

Łapacz snów.

Rzemień obraca się z wolna między moimi palcami. Dwa wąskie paski skóry, oplecione wokół innej skóry. Zabawne, prawda? Skóra martwa, wyżarta związkami chemicznymi, barwiona, przetworzona tak, że jest całkowicie różna od tej kremowej, żywej tkanki którą nazywam palcami. Całkowicie różna, tak, ale sedno jednak pozostaje to samo.

Dwa wąskie paski skóry, opadające w dół. Jak czarne nici wyśnionego pająka.
(wtrącenie: "We use the pain for our fantasy / We need some pain to find the right way / We love the pain and want some more of it", brzdęk, brzdęk i w ogóle, bo wszystko to samo)
Opadają w dół. Nie wiem czemu kojarzą mi się z ciałami opadającymi w bezkresną, zdawałoby się, przepaść, niknąc stopniowo w mroku.

Ale nie. Nie niknie. Nie znika, chociaż powinno. Może chociaż chciałbym, bo nie powinno znikać, skoro nie znika. Widać nie może. Nie może znikać, chociaż chciałoby, bo ja wcale tego nie chcę. Znaczy nie chciałbym, gdyby znikało, bo przecież nie znika. Jest tam wciąż. Jest, jest, jest, jest... jest... ... ... jest...

Więc, drodzy radiosłuchacze (że poczuję się przez chwilę jak Rydzyk)
Nie, nie ta droga. Nie ta strona wszechświata?

Skoro nie znika, to znaczy, że jest. Nie trwa niezmiennie, wręcz przepływa nieustannie, chociaż zaprzeczenie zaprzeczenia to coś na kształt potwierdzenia. Rzemień kołysze się, zawija, skrzypi cichutko. Przewracam go między palcami. Skóra drży. Zarówno ta martwa, ta nie-skóra, jak i moje dłonie.

Tak czy owak rzemienie spływają, łącząc się gdzieś u dołu. Bo choć to dwie różne części, stanowią pokrętną całość. I jest tam drewniany koralik, choć to jedynie namacalna manifestacja niewidocznego połączenia jednej, nierozerwalnej całości. Brązowy, drewniany koralik. Coś, co można dotknąć, chwycić, ugryźć, poplamić krwią, spalić, rozpuścić w kwasie, zmiażdżyć, rozszarpać...

A poniżej koło. Ot, takie zwykłe kółko. Czarne, owinięte kolejnym rzemieniem, z zawiniętą w siatkę jasnobrązową nicią. Jak sieć, jak szept, jak myśl, jak sen. A pośrodku czarny koralik. Jedność, punkt styczny, kulminacja. Sedno wszystkiego. Czarny, połyskliwy, nieprzenikniony. Jeśli się dobrze przyjrzysz, możesz zobaczyć w nim swoje odbicie. Blask, jak w oku. Zabawne, prawda?

Do koła doczepione są pióra. Po dwa, w trzech miejscach. Spływają, widać pojdedyńcze wkłókna. Są ich dziesiątki. Setki wręcz.

Miliardy możliwości.