niedziela, czerwca 17, 2007

Poczwarka.

Idę. Wędruję sobie lasem. Ścieżka wygodna, udeptana, przykryta cieńką warstwą igliwia. Na drzewach zaznaczony szlak. Szłem tędy nie raz. Sam wytyczałem ścieżki. Wiem, gdzie idę i gdzie dojdę.

Zatrzymuję się. Coś nowego. Trudne do określenia. Coś jak las po deszczu. Po części zapach, po części dotyk, po części sposób załamywania się światła... Ale to nie deszcz. To jest... inne. Rozglądam się wokół.

Ruszam powoli dalej. Już nie ścieżką. Zapuszczam się w głąb lasu, na obszary, których nigdy wcześniej nie znałem. Idę gdzieś, nie wiedząc gdzie. Nie muszę wiedzieć. Las wie to za mnie. Trafię tam, gdzie trafić mam, bez względu na to, gdzie jest to "tam". Oczom brakuje oznaczeń szlaku. Lekki niepokój. Nikt mnie tu nie znajdzie... Nikt, może jedna osoba... Ale ciiiiiii... Jeśli mnie znajdzie, nic jej już nie zatrzyma. Nic, nic, nic, nic, nic, nic...

Staję na polanie. Unoszę ręce. To mój świat. To ja. Oddycham głęboko.
Wdech...
Wydech...
Wdech...
Wydech...
Delikatny wiatr na twarzy...
Szept...
Słowa, których nawet ja nie pojmuję, choć wychodzą z moich ust.

Ścieżki znikają. Drzewa pochłaniają to, co z takim trudem oznaczałem. Nasiona, które nigdy nie miały wykiełkować, rosną w mgnieniu oka, stare drzewa butwieją i opadają na doskonale znane drogi, którymi do niedawna tak beztrosko chodziłem.

Oddycham głęboko...

Nie ma dróg...

Nie ma...
Nie ma...
Nie ma...

Gdzie jestem? Kim jestem?

Idę dalej.
Gdzie idę?
Jak teraz wygląda las?
Jak teraz wygląda świat?

Nie wiem...
Zatracam się w drodze...
Wędruję w nieskończoność.

Docieram do kamiennego drzewa.
Ono jedno nigdy się nie zmienia.
Stare, obrosłe mchem...
Wspinam się na nie.
Trzymam się kurczowo gałęzi...
Oplata mnie kokon.

Nie wiem jeszcze czym się stanę.
Ale część mnie odejdzie na zawsze, zastąpiona nowymi drogami.