Wspinam się na szczyt.
Najwyższa góra mego świata.
Największa skała mnie.
Myśl.
Opoka.
Gdy dotrę do celu, ujrzę wszystko.
Jeszcze tylko parę dni wędrówki...
piątek, czerwca 01, 2007
Skok.
Wielka pustynia, olbrzymi kawał nagiej skały rozpościerający się wszędzie w zasięgu wzroku, prażony gorącymi promieniami słońca. Wypalony, martwy, zniszczony. Miejsce, gdzie nie przetrwa nic żywego.
Pojedyńcza jaźń przemykająca między skałami.
Sekunda po sekundzie.
Minuta po minucie.
Godzina po godzinie.
Dzień po dniu.
Miesiąc po miesiącu.
Rok po roku...
Myśl, uciekająca przed czymś - choć dawno temu już zapomniała przed czym. Dążąca gdzieś, lecz nie pamiętająca swego celu. Jest tylko droga... Rok po roku, mknie przez pustynię. Jedyny żywy obiekt w płomieniach, które strawiłyby wszystko inne.
Myśl pełna bólu, cierpienia, pragnienia, konająca, lecz niezdolna umrzeć do końca, nie będąca w stanie osiągnąć końca. By zniknąć, rozwiać się w nicość, musi dotrzeć do celu - celu, który dawno temu zginął z horyzontu. By pojąć własne ja musi znaleźć drogę.
Drogi nie ma. Nie istnieje. Nikt nie zapuszcza się na pustynię, jeśli ktoś już tam trafi, nie przetrwa długo. Trzeba stworzyć drogę. Brak sił. Brak woli. Brak drogi. Niemożność, niemożność, niemożność, niemożność, niemożność... Brak sił, by tworzyć, budować.
Jaźń błądzi. Nagi umysł, odarty z szat człowieczeństwa. Myśl w czystej postaci. Błądząca, niezdolna znaleźć własnego ja. Zagubienie. Strata. Smutek po stracie czegoś, co nigdy nie istniało. Rozpacz, niezdolność wyjaśnienia jej przyczyn. Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo.
Zapada zmrok. Pojawiają się gwiazdy, a wraz z nimi chłód. Temperatura spada. Myśl zamiera, zatrzymuje się, zamarza... Czeka. Powoli, sekunda po sekundzie, jak krople wody, której tak brak, noc mija...
Wstaje słońce. W mgnieniu oka roztapia lodową powłokę myśli, zmuszając ją do kontynuowania biegu, wyścigu bez celu czy mety. Myśl dąży, gdziekolwiek, byle gdzie... Przed siebie...
Umysł staje. Naprężony, zdezorientowany... Wyczuwa coś, coś jednocześnie znajomego jak i bardzo dobrze znanego. Czy to...? Czy może...? Jednak...?
Bojąc się stanąć twarzą w twarz z prawdą - być może tak okrutną - jaźń rozpoczyna dalej swój bieg, lecz tym razem w innym kierunku. Pędzi, szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Boi się tego, co znajdzie, lecz jednocześnie nadzieja zmusza do szybszego biegu. Szybciej, szybciej, szybciej.
Krawędź. Olbrzymia przepaść. Umysł zatrzymuje się. Zamyka oczy. Boi się... Ale nie może przestać. Woń, delikatny chłód, jest teraz znacznie silniejszy. Powoli otwiera oczy, rzucając trwożliwe spojrzenie w dół.
TAK!!!
Gdzieś tam, na dnie, głęboko, lśni wąska wstęga rzeki. Delikatna, subtelna woń wody jest wszędzie. Radość nie ma granic.
Ale przepaść jest tak głęboka...
Umysł wacha się. Buja się, niczym porzucone dziecko, w przód i w tył. Skoczyć? Instynktowny strach. Trudne do opanowania pragnienie. Głęboki oddech. Skok. Lot...
Pragnienie. Już niedługo, jeszcze chwilka, jeszcze odrobina... Jaźń zanurzy się w chłodnej, wręcz lodowatej toni, do której nigdy nie dociera światło dnia. Poczuje delikatne muśnięcie żywiołu. Będzie pić, pić, pić, chłodną, życiodajną ciecz, przynoszącą wreszcie ukojenie zwęglonym niemal zmysłom.
Zapada zmrok... Temperatura spada...
Głuche łupnięcie. Jaźń rozpadająca się na elementy pierwsze, zniszczona, obolała, w jednej chwili staje się już tylko zlepkiem sprzecznych pragnień i instynktów.
Rzeka zamarzła.
Pojedyńcza jaźń przemykająca między skałami.
Sekunda po sekundzie.
Minuta po minucie.
Godzina po godzinie.
Dzień po dniu.
Miesiąc po miesiącu.
Rok po roku...
Myśl, uciekająca przed czymś - choć dawno temu już zapomniała przed czym. Dążąca gdzieś, lecz nie pamiętająca swego celu. Jest tylko droga... Rok po roku, mknie przez pustynię. Jedyny żywy obiekt w płomieniach, które strawiłyby wszystko inne.
Myśl pełna bólu, cierpienia, pragnienia, konająca, lecz niezdolna umrzeć do końca, nie będąca w stanie osiągnąć końca. By zniknąć, rozwiać się w nicość, musi dotrzeć do celu - celu, który dawno temu zginął z horyzontu. By pojąć własne ja musi znaleźć drogę.
Drogi nie ma. Nie istnieje. Nikt nie zapuszcza się na pustynię, jeśli ktoś już tam trafi, nie przetrwa długo. Trzeba stworzyć drogę. Brak sił. Brak woli. Brak drogi. Niemożność, niemożność, niemożność, niemożność, niemożność... Brak sił, by tworzyć, budować.
Jaźń błądzi. Nagi umysł, odarty z szat człowieczeństwa. Myśl w czystej postaci. Błądząca, niezdolna znaleźć własnego ja. Zagubienie. Strata. Smutek po stracie czegoś, co nigdy nie istniało. Rozpacz, niezdolność wyjaśnienia jej przyczyn. Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo.
Zapada zmrok. Pojawiają się gwiazdy, a wraz z nimi chłód. Temperatura spada. Myśl zamiera, zatrzymuje się, zamarza... Czeka. Powoli, sekunda po sekundzie, jak krople wody, której tak brak, noc mija...
Wstaje słońce. W mgnieniu oka roztapia lodową powłokę myśli, zmuszając ją do kontynuowania biegu, wyścigu bez celu czy mety. Myśl dąży, gdziekolwiek, byle gdzie... Przed siebie...
Umysł staje. Naprężony, zdezorientowany... Wyczuwa coś, coś jednocześnie znajomego jak i bardzo dobrze znanego. Czy to...? Czy może...? Jednak...?
Bojąc się stanąć twarzą w twarz z prawdą - być może tak okrutną - jaźń rozpoczyna dalej swój bieg, lecz tym razem w innym kierunku. Pędzi, szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Boi się tego, co znajdzie, lecz jednocześnie nadzieja zmusza do szybszego biegu. Szybciej, szybciej, szybciej.
Krawędź. Olbrzymia przepaść. Umysł zatrzymuje się. Zamyka oczy. Boi się... Ale nie może przestać. Woń, delikatny chłód, jest teraz znacznie silniejszy. Powoli otwiera oczy, rzucając trwożliwe spojrzenie w dół.
TAK!!!
Gdzieś tam, na dnie, głęboko, lśni wąska wstęga rzeki. Delikatna, subtelna woń wody jest wszędzie. Radość nie ma granic.
Ale przepaść jest tak głęboka...
Umysł wacha się. Buja się, niczym porzucone dziecko, w przód i w tył. Skoczyć? Instynktowny strach. Trudne do opanowania pragnienie. Głęboki oddech. Skok. Lot...
Pragnienie. Już niedługo, jeszcze chwilka, jeszcze odrobina... Jaźń zanurzy się w chłodnej, wręcz lodowatej toni, do której nigdy nie dociera światło dnia. Poczuje delikatne muśnięcie żywiołu. Będzie pić, pić, pić, chłodną, życiodajną ciecz, przynoszącą wreszcie ukojenie zwęglonym niemal zmysłom.
Zapada zmrok... Temperatura spada...
Głuche łupnięcie. Jaźń rozpadająca się na elementy pierwsze, zniszczona, obolała, w jednej chwili staje się już tylko zlepkiem sprzecznych pragnień i instynktów.
Rzeka zamarzła.
czwartek, maja 31, 2007
Demo [cykl notek "I hate myself and I want to die"].
Oto ja.
Jestem sobie.
Niestety.
Miałem nieszczęście urodzić się.
Za dzieciaka żaden kierowca nie był na tyle mądry, żeby mnie rozjechać.
Żaden murarz nie wpadł na to, by zrzucić na mnie cegłę.
Żaden psychopata nie był na tyle rozgarnięty, by wziąść ze sobą siekierę, nim mnie spotkał.
Żaden agent rządowy nie dostał odpowiednich upoważnień...
Tak więc jestem sobie.
Świat jest na mnie skazany.
Żyję, oddycham, jak taki wielki wrzód na zdrowej tkance społeczeństwa.
Jak rak toczący normalne umysły.
Pożeram normalność.
Niszczę stateczność.
Wywracam świat do góry nogami, naruszam podwaliny zdrowego rozsądku, i potrząsam tym, co zostało, w nadziei, że coś ciekawego wypadnie z którejś z kieszeni. Na próżno. Nic nie wypada - nigdy, nigdy, nigdy...
Jestem sobie.
Jak idiota patrzę na liść. Śliczny liść. Ot, liść. Liść, bo liść. Debilnie zachwycam się jego chaotycznym tańcem w podmuchach wiatru. Kretyńsko zafascynowany grą światła prześwitującego przezeń. Infantylnie wpatruję się w subtelnie złożoną, delikatnie doskonałą budowę każdego jego nerwu...
Oto mój bóg - liść.
Oto mój bóg - strumień.
Oto mój bóg - wiatr.
Oto mój bóg - piasek.
Oto mój bóg - płonące polano.
Oto mój bóg - patyk.
Oto mój bóg - kamień.
Oto mój bóg - ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ...
Rechot.
Jestem sobie.
Jestem, bo jestem.
Jestem chorobą nieuleczalną.
Ale...
Choć jestem rakiem, toczę również sam siebie.
Rozkładam się na czynniki pierwsze.
Destrukcja pojedyńczych atomów.
Powolna, metodyczna.
Morderczo skuteczna.
Jestem sobie.
Głupawka.
Buhahahaha!!!
Hyhyhyhy!!!
E-hehe-hehe-eeee-hehehehe!!!
I-hahahahaha!!!
Wydurnianie się.
Łamanie granic.
Łamanie dawno ustalonych praw.
Łamanie norm etycznych.
Łamanie siebie.
Kpina z każdej myśli - swojej i cudzej.
Demo, demo, demo, demo, demo, demo, demo, demo, demode, de mode...
Pełna wersja tak rzadka.
Pełna wersja trudno dostępna.
Ooo... Mam pełną wersję.
Eeeee tam... Demo było do dupy.
Wyrzucam do śmieci.
Jestem sobie.
Niestety.
Miałem nieszczęście urodzić się.
Za dzieciaka żaden kierowca nie był na tyle mądry, żeby mnie rozjechać.
Żaden murarz nie wpadł na to, by zrzucić na mnie cegłę.
Żaden psychopata nie był na tyle rozgarnięty, by wziąść ze sobą siekierę, nim mnie spotkał.
Żaden agent rządowy nie dostał odpowiednich upoważnień...
Tak więc jestem sobie.
Świat jest na mnie skazany.
Żyję, oddycham, jak taki wielki wrzód na zdrowej tkance społeczeństwa.
Jak rak toczący normalne umysły.
Pożeram normalność.
Niszczę stateczność.
Wywracam świat do góry nogami, naruszam podwaliny zdrowego rozsądku, i potrząsam tym, co zostało, w nadziei, że coś ciekawego wypadnie z którejś z kieszeni. Na próżno. Nic nie wypada - nigdy, nigdy, nigdy...
Jestem sobie.
Jak idiota patrzę na liść. Śliczny liść. Ot, liść. Liść, bo liść. Debilnie zachwycam się jego chaotycznym tańcem w podmuchach wiatru. Kretyńsko zafascynowany grą światła prześwitującego przezeń. Infantylnie wpatruję się w subtelnie złożoną, delikatnie doskonałą budowę każdego jego nerwu...
Oto mój bóg - liść.
Oto mój bóg - strumień.
Oto mój bóg - wiatr.
Oto mój bóg - piasek.
Oto mój bóg - płonące polano.
Oto mój bóg - patyk.
Oto mój bóg - kamień.
Oto mój bóg - ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ... ...
Rechot.
Jestem sobie.
Jestem, bo jestem.
Jestem chorobą nieuleczalną.
Ale...
Choć jestem rakiem, toczę również sam siebie.
Rozkładam się na czynniki pierwsze.
Destrukcja pojedyńczych atomów.
Powolna, metodyczna.
Morderczo skuteczna.
Jestem sobie.
Głupawka.
Buhahahaha!!!
Hyhyhyhy!!!
E-hehe-hehe-eeee-hehehehe!!!
I-hahahahaha!!!
Wydurnianie się.
Łamanie granic.
Łamanie dawno ustalonych praw.
Łamanie norm etycznych.
Łamanie siebie.
Kpina z każdej myśli - swojej i cudzej.
Demo, demo, demo, demo, demo, demo, demo, demo, demode, de mode...
Pełna wersja tak rzadka.
Pełna wersja trudno dostępna.
Ooo... Mam pełną wersję.
Eeeee tam... Demo było do dupy.
Wyrzucam do śmieci.
Piosenka oddająca chwilowo moje myśli.
Happysad - Są takie chwile
Są takie chwile jak sztylety rozrywają duszę w kilka sekund...
o nie...
Obrazy w mojej głowie,
nigdy o nich Ci nie powiem!!!
To co, to co w potłuczonym szkle...
Źle!
Nie wiem ile jeszcze...
Kto traci oddech i jest bliżej...
Serce wiąże supły na tętnicach...
o tak...
I wtedy znowu czuję,
jakbym miał za ciasną skórę,
patrzę w górę i nie widzę nieba!!!
Czekam na dzień w którym to co mam rozwali się, nie w blasku gwiazd,
nie w blasku świec,
tylko śmiech!
Jakikolwiek gest - dobry czy zły
nie warty jest naprawdę nic, naprawdę nic, właśnie tu...
Ile to już dni jesteś jak kwiat,
który urósł mi, a z którego świat na mych oczach zrywa płatki...
Patrząc na Ciebie widzę różę,
z której ciągle ktoś obrywa płatki,
o nie...
To wtedy dziwię się,
dlaczego nadal chcę zobaczyć jeszcze jeden zachód słońca!!!
Czekam na dzień w którym to co mam rozwali się, nie w blasku gwiazd,
nie w blasku świec,
tylko śmiech!
Jakikolwiek gest - dobry czy zły nie warty jest naprawdę nic, naprawdę nic, właśnie tu...
Ile to już dni jesteś jak kwiat,
który urósł mi,
a z którego świat na mych oczach zrywa płatki...
środa, maja 30, 2007
Pies [cykl notek "I hate myself and I want to die"].
Kiedyś spędzałem wakacje u pewnej rodziny, na wsi. Mieszkała tam między innymi, w domu obok, bardzo stara kobieta z równie starym psem. Siadała sobie na ławeczce przed domem, w ciepłych promieniach słońca...
Pies był bardzo stary. Ślepy, głuchy, bezzębny, bez powonienia, utracił kompletnie kontakt ze światem. Nie docierały do niego żadne bodźce. Zwierzę nie czuło nawet dotyku przez przeżartą rakiem niemal łysą skórę. Ale babcia nie pozwalała skończyć żałosnej egzystencji pupilka. Nie rozumiałem wtedy dlaczego.
Pies cały czas spędzał, biegając w kółko. Czasem tylko, co parę dni, przewracał się, i spał. Nawet, gdy go podnosili, cały czas przebierał łapami w powietrzu, nie czując, iż stracił kontakt z ziemią. Jego właściciela wstrzykiwała mu rozpuszczone jedzenie wprost do gardła, podobnie jak wodę. Co dzień, przez godzinę, karmiła go w ten sposób, zaś zwierzę przez cały ten czas, leżąc na plecach, przebierało łapami, chcąc gdzieś dobiec.
Teraz wiem już, czemu kobieta nie pozwoliła go uśmiercić.
Pies miał cel w życiu. Może jego egzystencja była dla nas - postronnych - pozbawiona sensu, znaczenia, absurdalna i godna pożałowania. Ale dla tego psa, który przecież nawet nie zdawał sobie sprawy z naszej obecności, życie miało sens. Biegł. Chciał gdzieś dobiec, znaleźć coś, może kogoś. Być może sądził, że jeśli będzie biegł odpowiednio długo, dobiegnie do swojej pani, która sprawi, że znowu będzie pełen sił, młody, sprawny. Nie zdawał sobie sprawy z pełnych współczucia spojrzeń ludzi. Nie miał pojęcia, że śmieją się z niego, gdy okrutny berbeć kładł mu pod nogi patyk, tak, że ten, biegnąc wiecznie w kółko, raz za razem potykał się o ów patyk i przewracał, uderzając boleśnie bezzębnym pyskiem o ziemię.
Kiedyś pociekła krew. Nos zachaczył o szkło. Pies nawet tego nie poczuł, przepełniony bólem i cierpieniem, skoncentrowany wyłącznie na swym nieznanym nikomu celu. Ale to nie miało znaczenia. Nie wytrzymałem. Choć były to moje ostatnie wakacje tam, mam nadzieję, że berbeć zapamięta je na długie lata.
Ale... Zazdroszczę psu. Ma więcej szczęścia ode mnie. Ja kpię sam z siebie, bo choć mam wszystkie zmysły, których ów zwierz nie posiadał, nie mogę znaleźć celu, który on miał. Nie mam sił, nie mam woli, nie potrafię zmusić się, by biec, biec mimo bólu, mimo strachu, pragnienia... Biec przed siebie, na przód, na przód, na przód. Choćby w kółko, choćby w ciemności, ale biec. Stoję w miejscu, rozglądając się bezradnie wokół, niczym aktor w tanim kabarecie, który zapomniał swej roli i improwizuje teraz, śmiejąc się w duchu z rechoczącej do rozpuku publiczności nie dostrzegającej kpiny z nich samych.
Słowa, słowa, słowa... Wybijają z rytmu, z którego już dawno mnie wybito. Wprowadzają zamęt, lecz ja i tak od dawna żyję w chaosie. Gdzie jest mój cel? Gdzie powinienem biec?
Deszcz przynosi ukojenie... Taak... Ale burza może zmieść z powierzchni ziemi.
Psu można zazdrościć jeszcze z jednego powodu. Miał właścicielkę. Dbała o niego. Może nie reagowała, gdy bachor dręczył jej psa... Ale karmiła go, poiła, wynosiła dzień w dzień na zewnątrz, zaś gdy pies wreszcie zdechł, sama wykopała głęboki dół obok domu i zakopała psa. Może nawet uroniła parę łez nad jego śmieszną właściwie egzystencją.
W takich momentach żałuję, że jestem ateistą. Chciałbym wierzyć... Szkoda tylko, że tej wiary nie ma we mnie.
Pies był bardzo stary. Ślepy, głuchy, bezzębny, bez powonienia, utracił kompletnie kontakt ze światem. Nie docierały do niego żadne bodźce. Zwierzę nie czuło nawet dotyku przez przeżartą rakiem niemal łysą skórę. Ale babcia nie pozwalała skończyć żałosnej egzystencji pupilka. Nie rozumiałem wtedy dlaczego.
Pies cały czas spędzał, biegając w kółko. Czasem tylko, co parę dni, przewracał się, i spał. Nawet, gdy go podnosili, cały czas przebierał łapami w powietrzu, nie czując, iż stracił kontakt z ziemią. Jego właściciela wstrzykiwała mu rozpuszczone jedzenie wprost do gardła, podobnie jak wodę. Co dzień, przez godzinę, karmiła go w ten sposób, zaś zwierzę przez cały ten czas, leżąc na plecach, przebierało łapami, chcąc gdzieś dobiec.
Teraz wiem już, czemu kobieta nie pozwoliła go uśmiercić.
Pies miał cel w życiu. Może jego egzystencja była dla nas - postronnych - pozbawiona sensu, znaczenia, absurdalna i godna pożałowania. Ale dla tego psa, który przecież nawet nie zdawał sobie sprawy z naszej obecności, życie miało sens. Biegł. Chciał gdzieś dobiec, znaleźć coś, może kogoś. Być może sądził, że jeśli będzie biegł odpowiednio długo, dobiegnie do swojej pani, która sprawi, że znowu będzie pełen sił, młody, sprawny. Nie zdawał sobie sprawy z pełnych współczucia spojrzeń ludzi. Nie miał pojęcia, że śmieją się z niego, gdy okrutny berbeć kładł mu pod nogi patyk, tak, że ten, biegnąc wiecznie w kółko, raz za razem potykał się o ów patyk i przewracał, uderzając boleśnie bezzębnym pyskiem o ziemię.
Kiedyś pociekła krew. Nos zachaczył o szkło. Pies nawet tego nie poczuł, przepełniony bólem i cierpieniem, skoncentrowany wyłącznie na swym nieznanym nikomu celu. Ale to nie miało znaczenia. Nie wytrzymałem. Choć były to moje ostatnie wakacje tam, mam nadzieję, że berbeć zapamięta je na długie lata.
______________________________
Ale... Zazdroszczę psu. Ma więcej szczęścia ode mnie. Ja kpię sam z siebie, bo choć mam wszystkie zmysły, których ów zwierz nie posiadał, nie mogę znaleźć celu, który on miał. Nie mam sił, nie mam woli, nie potrafię zmusić się, by biec, biec mimo bólu, mimo strachu, pragnienia... Biec przed siebie, na przód, na przód, na przód. Choćby w kółko, choćby w ciemności, ale biec. Stoję w miejscu, rozglądając się bezradnie wokół, niczym aktor w tanim kabarecie, który zapomniał swej roli i improwizuje teraz, śmiejąc się w duchu z rechoczącej do rozpuku publiczności nie dostrzegającej kpiny z nich samych.
Słowa, słowa, słowa... Wybijają z rytmu, z którego już dawno mnie wybito. Wprowadzają zamęt, lecz ja i tak od dawna żyję w chaosie. Gdzie jest mój cel? Gdzie powinienem biec?
Deszcz przynosi ukojenie... Taak... Ale burza może zmieść z powierzchni ziemi.
Psu można zazdrościć jeszcze z jednego powodu. Miał właścicielkę. Dbała o niego. Może nie reagowała, gdy bachor dręczył jej psa... Ale karmiła go, poiła, wynosiła dzień w dzień na zewnątrz, zaś gdy pies wreszcie zdechł, sama wykopała głęboki dół obok domu i zakopała psa. Może nawet uroniła parę łez nad jego śmieszną właściwie egzystencją.
W takich momentach żałuję, że jestem ateistą. Chciałbym wierzyć... Szkoda tylko, że tej wiary nie ma we mnie.
wtorek, maja 29, 2007
Lustro.
Lustro odbija obraz. W lustrze widzisz swoją twarz, swoje oczy, swoje dłonie. Widzisz, widzisz, widzisz........
Lustro odbija obraz. Prawdziwy obraz? Tak. Nie. Częściowo. Obraz w lustrze jest odwrócony. Nieprawdziwy.
Skąd wiesz, że gdy widzisz się w lustrze, to jesteś Ty? Nie wiesz. Nie masz pewności. Powiedziano Ci - Ty to Ty. Więc mówisz - oto obraz odbity w lustrze. To jestem ja. Ja jestem ja, bo powiedziano mi, że ja to ja.
Wybrakowane lustro. Uszkodzone, wykrzywione, pęknięte. Odbija miliardy obrazów. Każdy jest zniekszatłcony. Jak w salonie śmiechu, nie wiesz, która część jest prawdziwa, która jest mirażem.
Ale i tak, gdy człowiek spojrzy w lustro, zobaczy człowieka. Zawsze, zawsze, zawsze, zawsze, zawsze, zawsze...
Patrzę w lustro. To wygląda tak, a to tak. Nie mam pewności, czy czasem nie jest odwrotnie. W końcu lustro nie pokazuje prawdziwego obrazu. Kłamstwa, półprawdy, niewinne kłamstewka. Naturalne lustro. Oko. Źrenica. Gdy patrzę głęboko w oczy, czasem widzę swoje odbicie. Jest straszne. Odbity obraz. Znowu zniekształcony.
Jak wyglądam? Jaki jestem?
Zapytać się? Powiedziano mi, że ja to ja... Ale i tak nie wiem, czy ja to ja. Widzę siebie. Ale czy mogę ufać własnym oczom, które dojrzeć mogę tylko patrząc w lustro? Ktoś mnie widzi. Ale jak mnie widzi? Czy to prawdziwy obraz? Jaką mogę mieć pewność?
Nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem, nie wiem...
Ale i tak piję tą cholerną kawę i palę tego durnego papierosa.
Bo chociaż nie wiem, jaki jestem ja, wiem, że ja to ja, choć nie mam pojęcia, jakie jest to ja...
poniedziałek, maja 28, 2007
Spirala.
Jestem sobie. Jestem, bo jestem. Jestem bez powodu. Jestem z nudów. Bo niby cóż innego mam do roboty? Mogę tylko być. Być po prostu. Być bez dlaczego. Być sobie, chlejąc jak co rano tą cholerną kawę, na którą nie wiedzieć czemu, bez najmniejszej przyczyny, zaczynam być wściekły. Kawa irytuje mnie, bo jest. Jest bo jest. Ale ma powód by być. Nie nudzi się, bo jest potrzebna. Piję ją. Zresztą, beze mnie nie miałaby tego swojego krótkiego, gorącego, czarnego żywota, przyprószonego po chwili siwizną i chłodem zimnego mleka. Kawa powoli stygnie. Umiera.
Zazdroszczę kawie. Moje myśli nie są w stanie wystygnąć, choć chciałbym zapaść w mentalną śpiączkę...
"Spokojnie, Śliczna..." mówiłem wczoraj.
"Ja jestem spokojna..." odpowiedziała.
"Nie tutaj..." odparłem delikatnie dotykając jej czoła.
Spokojnie Śliczny. Bo nie jesteś spokojny. 2 godziny 19 minut. Myślę, myślę, myślę, myślę... Chaos totalny. Myśli biegnące we wszystkie strony, uderzające o siebie nawzajem, nienawidzące się i kochające, zagryzające własne dzieci i dbające o dobro cudzych.
Chcę uciec, ale nie mam dokąd. Nie wolno mi uciekać. Po co kazać następnej osobie tańczyć po strunie?
Ale... Co będzie, co się stanie, a co nie? Może coś powinno się stać, lub czegoś lepiej unikać? Czego się bać, a czego pragnąć?
Kap... Kap... Kap... Czas... Głupi czas. Odkręcam kran. Zablokowany. Mało cenzuralna wiązanka.
Wzdycham. Karuzela znowu się kręci, chociaż tym razem nie wiem, czy to dobrze. Chociaż teraz już wiem, że tak naprawdę nigdy się nie zatrzymała. Kręciła się zawsze. Tylko, że ta karuzela jest jednocześnie kolejką górską, pędzącą ciągle przed siebie. Tak więc znowu jestem w tym samym miejscu, tylko dalej.
1
15
9
1
Zazdroszczę kawie. Moje myśli nie są w stanie wystygnąć, choć chciałbym zapaść w mentalną śpiączkę...
"Spokojnie, Śliczna..." mówiłem wczoraj.
"Ja jestem spokojna..." odpowiedziała.
"Nie tutaj..." odparłem delikatnie dotykając jej czoła.
Spokojnie Śliczny. Bo nie jesteś spokojny. 2 godziny 19 minut. Myślę, myślę, myślę, myślę... Chaos totalny. Myśli biegnące we wszystkie strony, uderzające o siebie nawzajem, nienawidzące się i kochające, zagryzające własne dzieci i dbające o dobro cudzych.
Chcę uciec, ale nie mam dokąd. Nie wolno mi uciekać. Po co kazać następnej osobie tańczyć po strunie?
Ale... Co będzie, co się stanie, a co nie? Może coś powinno się stać, lub czegoś lepiej unikać? Czego się bać, a czego pragnąć?
Kap... Kap... Kap... Czas... Głupi czas. Odkręcam kran. Zablokowany. Mało cenzuralna wiązanka.
Wzdycham. Karuzela znowu się kręci, chociaż tym razem nie wiem, czy to dobrze. Chociaż teraz już wiem, że tak naprawdę nigdy się nie zatrzymała. Kręciła się zawsze. Tylko, że ta karuzela jest jednocześnie kolejką górską, pędzącą ciągle przed siebie. Tak więc znowu jestem w tym samym miejscu, tylko dalej.
1
15
9
1
niedziela, maja 27, 2007
Dwie strony.
Martwa, papierowa twarz, beznamiętnie wpatrzona w niewidomy punkt gdzieś w przestrzeni. Wiecznie, zawsze, niezmiennie. Ten sam wyraz twarzy - bez śladu emocji - to samo martwe spojrzenie. Widzisz go. On rządzi twym życiem. On zmusza do odbierania krwi, wyrywania z płuc oddechu. On. On. On. On. On.
Trzask. Blask światła. Włączona lampka. Rozświetla, tworzy cienie. Martwa papierowa twarz... Nie. Już nie martwa. Żywa, pełna blasku. Światło ujawnia ukryte, drugą stronę, niewidoczną na co dzień. Widzisz te zmarszczki? Te zastygłe w bólu rysy? Widzisz wydrążone przez łzy rowki? Widzisz martwe przerażenie oczu? Zobacz. Zobacz. On. On.
Długopis. Częściowo z jednej, częściowo z drugiej strony. Długopis śmieszy. Nie pasuje. Łączy. Nie ukazuje. Łączy. Służy do wielu różnych rzeczy. Pisze, rysuje. Tylko musi być połączony. Jedna strona - druga strona. Pisz. Rysuj. Nawet, jeśli nie potrafisz.
Moneta. Straszna, zła, czarna, martwa, zimna. Martwa naprawdę. Blask nie odkryje jej drugiej strony. Można to zrobić tylko siłą, zmusić oporny krążek metalu... Ale zawsze widzieć będziesz tylko jedną stronę, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy całości.
Trzask. Blask znika. I znowu papierowa twarz, martwa, beznamiętna...
Weź twarz. Idź. Kup coś. Coś, co potrzebne, coś co nie jest martwe - nie tylko gdy istnieje blask.
Modlitwa.
Modlę się.
Szum muzyki w głośnikach.
Modlę się.
Stukot klawiszy, wypisujących kolejne absurdalne słowa.
Modlę się.
Śpiew ptaków za oknem.
Modlę się.
Blask słońca, przebijający się między roletami.
Szmer strumienia, gdy nachylam się nad nim.
Zgrzyt ołówka po kartce.
Trzask zapalanej zapalniczki.
Szelest oddechu.
Modlę się.
Ojciec podchodzi.
"Idziesz do kościoła?!"
"Nieee... Przecież jestem ateistą."
Modlę się.
Krok, krok, krok, krok, krok...
Trzask ściółki pod stopami.
Wilgotny, ciężki, duszący zapach lasu.
Modlę się.
Przebiegająca wiewiórka.
Ślad zająca.
Odchody sarny.
Modlę się.
Spojrzenie.
Słowa.
Szepty.
Delikatny dotyk.
Blizna...
Bo, drodzy państwo, piwa i modlitwy nigdy nie odmawiam.
Szum muzyki w głośnikach.
Modlę się.
Stukot klawiszy, wypisujących kolejne absurdalne słowa.
Modlę się.
Śpiew ptaków za oknem.
Modlę się.
Blask słońca, przebijający się między roletami.
Szmer strumienia, gdy nachylam się nad nim.
Zgrzyt ołówka po kartce.
Trzask zapalanej zapalniczki.
Szelest oddechu.
Modlę się.
Ojciec podchodzi.
"Idziesz do kościoła?!"
"Nieee... Przecież jestem ateistą."
Modlę się.
Krok, krok, krok, krok, krok...
Trzask ściółki pod stopami.
Wilgotny, ciężki, duszący zapach lasu.
Modlę się.
Przebiegająca wiewiórka.
Ślad zająca.
Odchody sarny.
Modlę się.
Spojrzenie.
Słowa.
Szepty.
Delikatny dotyk.
Blizna...
Bo, drodzy państwo, piwa i modlitwy nigdy nie odmawiam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)