czwartek, stycznia 24, 2008

Kończyny duszy.

Ludzkie ciało jest czymś stałym i konkretnym. Można wymienić jego elementy. Ręce, nogi, tors, głowę. Oczywiście można zagłębiać się dalej, rozrywając rękę na ramię, przedramię i dłoń. Ba, można skoczyć na oślep, zauważając włosy na skórze, palce, paznokcie. W ostateczności, choć to podchodzi już pod próbę samobójczą, można łupnąć o ziemię, rozpaść się i przyjżeć poszczególnym komórkom.

Jest też inna płaszczyzna ciała. Ta widoczna rzadziej, ukazywana tylko kosztem bólu, uszkodzenia tkanek wierzchnich. Wnętrze swojego ciała "udostępniamy" tylko najbardziej zaufanemu lekarzowi. Niekontrolowana wyrwa w osłonie naszego wnętrza z łatwością doprowadzi do naszej śmierci. Konieczność zewnętrznej ingerencji oznacza zwykle bardzo poważne kłopoty. Wnętrzności fascynują nas, przerażają, napawają obrzydzeniem.

Z duchem jest tak samo.
Nawet z duchem martwego umysłu.
Nieistniejącego.
Jak karykatura ciała w jego fizyczności, groteska myśli, niezależnych, wolnych, chyżych i silnych.
Starzec, który nie potrafi unieść głowy, by ujrzeć coś więcej niż tylko korzenie drzew, odchody psów, stare niedopałki, brudne kałuże, z rozżewnieniem wspomina czasy, gdy widział tylko liście, niebo, słońce... Z czasem głowa przygnieciona wiekiem opadała coraz niżej, widok zmieniał się, aż w końcu pozostał tylko ten obślizgły chodnik. Ten powolny, przeciągnięty w dziesięciolecia ruch przypomina niechętne potwierdzenie.

Zaś chodnik wygląda jakby oddychał. W jakiś pokrętny sposób kojarzy się z olbrzymim ślimakiem, którego głowa pochłania drzewa gdzieś w oddali, zaś odchody układają się w warstwy tworząc centrum metropolii. Żywe, gwarne, ciepłe. Ludzie, jak białe larwy much, wiją się, przepychają, gryzą wzajemnie, tarzając się we wszechobecnym gównie. Wszystko gnije, rozpływa się, rozkłada. W zaułkach kucają wychudzone blade sylwetki przyciskające kościste paluchy do sinych ust, nienaturalnie długim językiem zlizując pośpiesznie kolejne porcje łajna. Czujny, nieufny wzrok błądzi wokół, wypatrując nie wiedzieć jakiego zagrożenia.

Być może tym zagrożeniem jest noga starca. Chociaż żadna z larw nie zdoła uciec, niektórym uda się wcisnąć w podeszwę i tam dalej pochłaniać resztki jedzenia nagromadzone w gumowych kanalikach buta. A starzec i tak nic nie zauważy. Bo ślimak oddycha. Wydziela gęstą, cuchnącą zawiesinę. Z każdym oddechem buchają kłęby zielonkawo-sinego dymu, mgły, czy czegokolwiek innego. Te opary sprawiają, że starzec nie widzi już nic, jest ślepy, tak samo, jak ślepi jesteśmy my wszyscy.

wtorek, stycznia 22, 2008

Zniekształcenia.

Wczoraj był taki dzień, jakim czasami bywają dni wczorajsze.
Dzień wczorajszy przemieniający się w dzień przedwczorajszy.
Ten z kolei w odległą przeszłość.
By na koniec stać się wizją pijanego wieszcza.
Układem kart tarota.
Blaskiem lampy w kryształowej kuli.
Czy czym tam chcesz - odległą przyszłością.
Czasem nie tak odległą.
Czasem w sumie nawet bliską.
Czasem wręcz teraźniejszością, co zaraz skona w przeszłość.

Był taki dzień, dzień który dopiero będzie. Siedziałem sobie gdzieś - gdzie, nie ważne - i jak co jakiś czas obserwowałem papierosowy dym układający się w przecudaczne kształty gdzieś obok mnie. Zajęcie godne nawiedzonego, nieprawdaż?

No, ale wizja jakaś taka pustawa. Umieśćmy jeszcze... Powiedzmy park. Siedzę na ławce, prowadzę mętną dyskusję... Nie, nie park. Jakiś ciemny zaułek. No, to też nie pasuje, tam wciąż trwała rozmowa. O, już wiem. Pub, bar, klub, czy cokolwiek innego.

Taaak, to będzie idealne.

A zatem siedzę sobie w rzeczonym barze. W powietrzu jest tyle dymu, że aż szczypie w oczy. Nad gwar rozmów wzosi się muzyka. Jakieś takie nie wiadomo co, czasem mocne, czasem słabe. A obok mnie pokal z piwem. Bo przecież czemu nie.

Ludzie biadolący coś do siebie wokół. Najczęściej do siebie samych. Zaskakujący fenomen - każdy mamrocze coś do siebie, a mimo to sądzi, że prowadzi dyskusję z pozostałymi.

Łyk piwa.

A kształty są naprawdę ciekawe.
Esy, floresy, fantasmagorie...
Czy jak to tam szło.
No w każdym razie...
Widzę jeźdźca, widzę drzewo, widzę studnię, widzę jezioro... Widzę płomienie... A nie, to czyjaś zapalniczka.

No już, już, zaraz kończę. Wiem, że ulotny dym nie jest zbyt fascynujący. Ale to wszystko, co mam.

Są dni, kiedy jestem nagi, ale na szczęście nikt tego nie zauważa. Ale byłby wstyyyyd. Straszne. Dobrze, że już dawno wygryzłem ludziom oczy. Tak na wszelki. Parę razy oczywiście mnie zauważono - ale to nic, od czego jest w końcu pranie mózgu?

Widzę też ludzi. Nie wiem, czy to przez dym, czy tak jest naprawdę.
Niektórzy z nich są wręcz groteskowi.
Odstające, nienaturalnie duże, miesiste, nietoperzowate wręcz uszy.
Przerośnięte, wilgotne wargi opadające na piersi.
Wytrzeszczone do granic możliwości, przekrwione oczy zezujące chaotycznie wokół.
Języki, z których spływają strużki gęstej żółtawej śliny, wtykane do nosa czy liżące oczy.

Zaraz, czy oni mają oczy?
Ah, tak, atrapy.
Nosy zaszyte rzemieniami.
Zapadnięte czoła.

Łyk piwa.

Wrzeszczą do siebie, chociaż wydaje im się, że szepczą.
Im głośniej tym prawdziwiej.
Z każdego ruchu, słowa, gestu, myśli, wygląda zwierzę. Bestia wręcz, choć jej imię wcale nie brzmi 666. Zwykle raczej 777.

Ale czy to nie norma?
Rozejrzyj się czasem, co?
Ale rozejrzyj się tak naprawdę.
Tak naprawdę naprawdę.
Dokładnie i do głębi.
Jeśli masz odwagę.

Bo mnie jej braknie...

niedziela, stycznia 20, 2008

Czkawka.

Powiedz.
No powiedz.
Powiedz po prostu.
Powiedz na pewno.
Powiesz?

Ile można czekać? Chwile odmierza nieregularne tykanie zegara, siekającego czas na nierówne odcinki. Czy warto? Czy się chce? Czy ma się wybór?

Z tego czekania dostaję czkawki. Czekająca czkawka. Czknięcie czekania.
Czknięcie rzeczywistości?
No i jestem. W skutek niekontrolowanego czknięcia rzeczywistości pojawiło się nie wiadomo co, stwór przystosowany do notorycznego oczekiwania. Nawet w punkcie, gdy dostaje to, na co czekał, stwór ów czeka dalej, na jakąś inną rzecz.

Ktoś mówi, że oczekiwanie to boczny tor, boczna trasa.
Wydaje mi się, że to sedno.
Ale czy otoczka nie jest równie ważna?
Ważniejsza.

Priorytety ważności, jak daty ważności, zmieniają się, mijają, uciekają. A jak miną, wszystko zaczyna cuchnąć.

A, bezsens.