czwartek, grudnia 20, 2007

Sen.

I miałem ja sen.

Stojąc na środku olbrzymiego placu rozglądałem się na boki. Pod moimi nogami twarde kamienie bruku ociekały krwią. Hektolitry posoki opływały zaspy śniegu wynurzające się z toni jak wyspy czy może bardziej góry lodowe, zabarwione na purpurowo u dołu.

Zimno. Oddech zmienia się w parę... To nic, to nic, na pewno zaraz dowiem się, po co tu jestem.

Plac otoczony jest sklepami. Żadnych domów, tylko sklepy. Nade mną rozpościera się sieć przewodów, zupełnie jak jakaś pajęczyna snuta przez dziesięciolecia przez ogromnego - i ogromnie szalonego - pająka.

Ja wiem. Po prostu wiem, że te sklepy to w rzeczywistości tylko drewniane fasady. Makiety. Że gdyby przebić się przez nie, gdyby podpalić, rozerwać którąś, z tyłu ukazałaby się tylko czarna otchłań. Próżnia, pustka, rada wessać wszystko byleby tylko zapełnić własną rozpacz.

Krew sięga kolan. To nic, to nic, jeszcze chwileczkę.

Lampy zaczynają migotać. Niepewnie, jakby ledwo wstawały przebudzone z długiego snu, budzą się i przeciągają, by po chwili lśnić jasnym i pewnym blaskiem. Krew poniżej wygląda teraz jak czerwona posadzka. Sklepy są pewne, materialne, oczywiste. Widzę wystawy, drzwi się otwierają. Tak zwyczajnie, tak normalnie...

Z głośników zaczynają sączyć się dźwięki. Pełne szmerów, brudów, zakłóceń. Nierozpoznawalne. Ale melodia ma jakąś niesamowitą, magiczną chyba moc szargania nerwów. Już po chwili dłonie zaciskają się w pięści, obłędny wzrok szuka czegokolwiek, czym możnaby zająć myśli lub chociaż zatkać uszy - cokolwiek, byleby wyrzucić na chwilę z myśli ten ogłuszający zgrzyt!

Chwieję się. To nic, to nic, już prawie.

W powietrzu zaczynają migotać niewielkie światełka. Płyną wszędzie wokół, migoczą, unoszą się, niczym stado naćpanych świetlików.

Nie wiedzieć skąd, pojawiają się ludzie. A przynajmniej ludziopodobne cosie, pędzące bez celu od sklepu do sklepu, śliniąc się i wodząc opętanym wzrokiem po pozostałych, zapewne instynktownie wyczuwając w nich konkurencję, marząc tylko o tym, by zagłębić kły i pazury w ich miękkich gardłach i brzuchach. I zapewne krwi na placu byłoby więcej - dużo więcej - gdyby nie to, że w czasie ewolucji te mordercze narzędzia nie tyle zniknęły, co cofnęły się, schowały w głębinach umysłu.

Posoka zakrywa już nawet największe zaspy. Tłum potrąca mnie, odrzuca. Cholerne świetliki, niczym szarańcza, są wszędzie, ciężko się oddycha, robactwo włazi do uszu, oczu, plącze się we włosy, wpada pod ubranie. Kąsa. Nad wszystkim unoszą się przyprawiające o mdłości fałszywe tony, ledwie jeszcze przypominające muzykę.

To nic, to nic, to nic, to nic... JAK TO NIC?! Mam dość. Unoszę się ponad ten zgiełk, uciekam. Obudzić się, dojść do siebie, uciec z tąd.

Zaraz... A cóż to?
Czyżby...?
Ah tak, teraz rozumiem...
Już wiem, po co ten sen...

Nad dachami domów klęczą anielskie zastępy, bladymi dłońmi ściskając swe przedramiona. Zwieszone głowy widzą tylko pustkę, skrzydła mają siły jedynie podrygiwać. Z rozszarpanych ran płynie krew, spływając w dół, aż plac zmieni się w krwisty basen.

Nie chcę wiedzieć, dlaczego.
Po prostu się budzę.

Jak to ujął pan Murphy; "Świat jest nieustannie poprawiany".