piątek, lutego 01, 2008

Dom - część 2.


Spacerując po lesie otaczającym mój dom czasem spotykam ludzi. Większość z nich to zbłąkani wędrowcy, spacerowicze, którzy chcieli na chwilę odetchnąć od zgiełku miasta, własnych problemów, zadumać się nad majestatem natury. Nieliczni to artyści, wędrowcy w poszukiwaniu natchnienia. W życiu spotkałem tylko trzy osoby, które po prostu mieszkają w sąsiedztwie... A przynajmniej mieszkały, do tego czasu pewnie już dawno się przeprowadziły.

Czasami siadam na jakimś pieńku, kamieniu czy wystającej gałęzi. Czasem sam, czasem z kimś. Rozmawiam, na najróżniejsze tematy. Czy to o pogodzie, czy o świecie, życiu, czymkolwiek. Tematów nie braknie, jeśli tylko ktoś potrafi na chwilę usiąść i pomyśleć.

Niektóre rozmowy wciągają. Czas i słowa płyną, zasycha w gardle. Wtedy zapraszam do ogrodu. Kilkanaście metrów prosto, skręca się za wielkim dębem, przechodzi pod bukiem, odgarnia parę liści paproci i dociera się do bramy.

Kuta w żelazie, porośnięta chwastami wygląda dość ponuro. Ogród za nią jest jednak naprawdę piękny.

Sama brama ma mniej więcej dwa i pół metra wysokości, pokryta czarną emalią. Kilkanaście grubych prętów zwieńczonych ostrymi szpikulcami, pomiędzy którymi przeplata się metalowa dzika róża. Jej kwiecie otacza napis; "Aut inveniam viam aut faciam", zaś poniżej dostrzec można coś, co zapewne kiedyś było twarzą. Rdza, wypaczająca metal z czasem zmieniła jej fizjonomię, przekształcając ją w pysk potwora. Poszarpane wargi przypominające nierówne kły, kikuty uszu, powiększone, nieregularne oczy, bezkształtna dziura nosa.

Pierwszą część ogrodu - zewnętrzny pierścień - zajmują kamienne ścieżki, niewielkie ławki, stawy, fontanny, mostki. Co wieczór zapalane są tu pochodnie, gdyż ta część została wydarta z lasu i zachowana w jego pierwotnej formie. Lepiej nie chodzić tędy po zmroku. Za kaskadami liści znaleźć można stare posągi nie stworzone ludzką ręką, twarze wydające się wypływać z litego kamienia, czasem nawet dziwne kości dawno wymarłych istot lub relikty zapomnianych epok.

W cieniu drzew, pod mostami i w innych, ciemnych zaułkach słychać czasem szepty, chichoty, ciche kroki. Często się zastanawiam, z kim wypadło mi dzielić ogród. Jeszcze częściej zastanawiam się, czy na pewno chcę poznać odpowiedź na to pytanie.

Środkowy pierścień podzielony jest na trzy odrębne części.

Pierwszą z nich jest labirynt z żywopłotu. Nikt, kto tam wszedł, nie zdołał z niego wyjść. W samym jego sercu na kamiennym piedestale stoi łuk. To moja brama, moje przejście do innych światów. Labirynt służy ochronie - wzniesiono go w dwunastu wymiarach, więc nikt, kto nie rozumie prawideł szaleństwa nie dotrze do jego serca - ani w drugą stronę, jeśli już o tym mowa. Można błąkać się po nim w nieskończoność, gdyż nikt nie odczuwa tam głodu, pragnienia czy upływu czasu. Pogrąża się w wiecznym szczęściu, zapominając szybko o swoim dawnym życiu. Czy to już raj?

Drugą z nich jest niewielki trawnik. Stoi tam spory drewniany stół, jest miejsce na ognisko, oczko wodne, w którym można bez obaw zanurzyć się w upalny dzień. Tam najczęściej spotykam się z przyjaciółmi.

Trzecią z nich jest monolityczna konstrukcja, pogański ołtarz ofiarny ku czci zapomnianych bogów. Często przesiaduję tam wieczorami i myślę. To jedno z nielicznych miejsc o takiej sile. Atmosfera wewnątrz kręgu przyprawia o dreszcze. Może dlatego, że kilkukrotnie zmuszony byłem skorzystać z ołtarza - zwykle w czyjejś intencji, choć kilkukrotnie zdarzyło się, że w mojej własnej.

Wewnętrzny pierścień to wysypany żwirem placyk okolony pedantycznie przystrzyżonym trawnikiem. Jest tam parę drzew, krzaków, po obu stronach ścieżki biegnącej prosto od placu do zewnętrznego pierścienia ciągną się murowane baseniki głębokie na pół metra i mające około metr szerokości, wypełnione krystalicznie czystą wodą.

I to tyle, jeśli chodzi o mój ogród. W sumie nic szczególnego...

wtorek, stycznia 29, 2008

Dom - część 1.


Mój dom leży głęboko w lesie, z dala od zgiełku miasta i ludzi. Do ulicy prowadzi długa brukowana ścieżka ukryta w cieniu starych dębów. W ich gałęziach żyją kruki, tłumnie oblegające wszystkie gałęzie i obserwujące wygłodniałym wzrokiem spacerowiczów mijających ich gdzieś w dole. Ludzie nie zdają sobie z tego sprawy, lecz jeśli którykolwiek z nich zabłądziłby, mógłby wędrować po lesie całe dnie, opadając w końcu z wycieńczenia na kolana. Kruki tylko na to czekają. Powoli pokrywające się zielonym nalotem kości kilku nieszczęśników zalegają okoliczną puszczę.



Od wschodu dom otacza spory staw. Nikt nie wie, jak jest głęboki i co żyje w jego zimnych odmętach tam, gdzie nie dociera już światło dnia. Czasami pływam po nim małą łódką, przypominającą łupinę orzecha wyrzuconą w kałużę przez jakieś dziecko, szczęśliwe, że wreszcie się rozpogodziło. Dziecko bawi się, popychając kijkiem łupinkę, nie dostrzegając nadjeżdżającego samochodu...


Codziennie, wraz ze wschodem słońca, z jeziora unosi się tuman mgły. Pierwsze poranne promienie wyglądają cudownie, przebijając się przez zasłonę unoszącej się w powietrzu wody. Przywodzi to na myśl kurtynę, za którą księżniczki, królowie, czarnoksiężnicy i smoki stają się zwykłymi ludźmi, aktorami, niezobowiązanymi już do odgrywania swoich ról. Za zasłoną zamki, wioski czy ozdobne komnaty stają się tylko zgrabnym rysunkiem na płótnie i garścią rekwizytów. Piękna Helena Trojańska staje się starą, zniszczoną kurtyzaną ściągniętą w zastępstwo dla młodej aktorki, którą akuratnie rozbolało gardło.


Dlatego właśnie nigdy nie pływam o poranku. Kto wie, gdzie bym dotarł, gdybym wypłynął za daleko? Mgła potrafi płatać różne figle.


Ponoć gdzieś tam, na dnie, swój łeb ma też Midgaar, pochłaniając własny ogon. Jestem skłonny uwierzyć w te opowieści. Wszak symbol nieskończoności byłby idealnym wytłumaczeniem niezwykłego klimatu, jaki ma ten staw, otoczony dwunastoma płaczącymi wierzbami...



Od zachodu dom otoczony jest urwiskiem. Jakieś 19 metrów w dół, do rwącego strumienia rozbijającego się o skały. kilka korzeni czy też drzewek wyrastających po drodze... Ale przede wszystkim niemal pionowa ściana opadająca w dół. Jeśli jakaś pamiątka wywołuje zbyt wiele zbyt bolesnych wspomnień, przychodzę nad urwisko i rzucam ją w dół.


W ścianie urwiska jest parę jaskiń. Ponoć to kompleks rozciągający się pod całym domem, zachaczający także o jezioro, tworzący podziemne rozlewiska. Być może żyją tam jakieś szczepy dziwnych plemion, być może zbierają moje pamiątki i układają je na ołtarzach z czaszek, składając im jeńców w ofierze. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie zauważyłem na dnie niczego, co kiedyś wyrzuciłem. Po tak długim czasie tam na dole powinno powstać niemalże niewielkie wysypisko śmieci.



Od północy stoi las. Nie, nie leży. On stoi. To nie ta stosunkowo przyjazna, południowa puszcza, którą spacerują ludzie. To prawdziwy las. Jest jak dzika, nieokiełznana bestia. Tylko czeka na to, by rozszarpać nieuważnego wędrowaca. To las z rodzaju tych, w których przetrwały jeszcze resztki pradawnej magii. Nie zdziwiłbym się, gdybym kiedyś spotkał tam jakiegoś elfa, jednorożca czy jakiekolwiek inne mityczne stworzenie. Zapuszczając się tam zawsze obwiązuję się w pół mocną liną, której drugi koniec dokładnie przywiązuję do bramy. I tak nie raz las prawie mnie zabił. Nie wolno zapuszczać się w to dziewicze terytorium zbyt głęboko. Nie ma znaczenia, czy chcesz pozwiedzać, poniszczyć czy popełnić samobójstwo. To nie jest miejsce dla ludzi. Wchodzenie tam byłoby świątokradztwem.



Od południa jest wspomniana już brukowana droga dojazdowa, dęby, na których siedzą kruki i las. Choć oswojony, i tak dumny i majestatyczny. Groźny.



Lecz po południowym lesie czasem spacerują ludzie. Jest ich niewielu i to dość specyficzny typ ludzi. Na wpół obłąkani, na wpół genialni, są idealnym przykładem na to, jak cieńka jest granica pomiędzy tymi dwoma pojęciami. Czasem wychodzę do nich, siadamy na jakimś pieńku i rozmawiamy. Przecież bez rozmowy stałbym się śliniącym się jaskiniowcem, jeszcze jednym dziwadłem nadającym się do obwoźnego cyrku.



Na szczęście mój dom jest dobrze ukryty. Wiem, że nikt, kogo bym tam nie zaprowadził, nie trafi doń.


I niech tak zostanie.

niedziela, stycznia 27, 2008

Ping pong.

Stoimy sobie, Ty i ja, twarzami do siebie. Odległość jest raczej niewielka - ot, na wyciągnięcie dłoni. Mierzymy się wzrokiem jak w jakimś westernie, z napięciem czekając, które z nas poruszy się wcześniej.

Oczy błyszczą, oddech to przyśpiesza, to zamiera, skóra wilgotnieje.

Stoimy i czekamy, a pomiędzy nami ze świstem przelatuje wiatr. Nasze ubrania i włosy ociekają deszczem, woda spływa w dół, tworząc u naszych stóp wielkie kałuże.

My stoimy, nieporuszeni, mierząc się nawzajem wzrokiem. Przecież musimy zareagować na najlżejszy ruch, przecież nawet subtelna zmiana oddechu może zwiastować podjętą właśnie decyzję.

Przez nocne niebo przepływają chmury. Nie widać gwiazd, czy księżyca, ale co chwila robi się jaśniej. Błyskawice, grzmoty, błyski. Huk, hałas, swąd ozonu.

My wciąż czekamy, nie zmieniając pozycji nawet o milimetr. Drżymy z zimna, być może też troszeczkę ze strachu, gdy w ziemię wokół nas uderzają kolejne błyskawice. Grudki gorącej ziemi uderzają nas w twarze, ale my nie możemy nawet zmrużyć powieki. Pilnować, uważać.

W końcu, zdawałoby się po wiekach oczekiwań, poruszyłem się. Czuję się jak pradawny posąg, obudzony jakąś nieznaną siłą - może wynalazkiem szalonego naukowca, może klątwą... Nad tym zastanowię się później. Teraz to nie ważne. Poruszyłem się. Ty też musisz. Odchodzimy parę kroków, idąc tyłem, cały czas mierząc się czujnymi spojrzeniami.

Unoszę dłoń. Jak w zwolnionym tempie, ruch rozciągnięty, leniwy, zdawałoby się, ale mimo to szybki. Podrzucam piłeczkę w górę. Widzę, jak powoli unosi się, obraca chaotycznie wokół własnej osi.

Uderzam paletką.
Leci.
Ty uderzasz.
Leci.
Ja uderzam...
Ty...
Ja...
Ty...
Ja...

Można tak w nieskończoność. Odbijanie piłeczki.
Można tak, dopóki nie zacznie się popełniać błędów...