piątek, listopada 02, 2007

Katakumby.

Piękny, słoneczny, pięknie zapowiadający się dzień. Czysto praktyczna złośliwość części otoczenia przepływa obok niczym woda obmywająca twarz każdego poranka. Wyjątkowo brudna woda, czasem zbyt ciepła czy zimna, ale tylko woda. Muzyka sącząca się z głośników, 3 papierosy w paczce leżącej obok jak niemy wyrzut sumienia. No, nie do końca niemy. Dostając ją, musiałem zanurzyć się na chwilę w zimnej, brudnej wodzie. Ale to tylko woda. Ciepła kawa parująca w kubku obok. Troszkę pieniędzy w portfelu. No, ale to trzeba zachować na jutro, na to jedno symboliczne piwo. Może parę piw...


Oczywiście, mógłbym narzekać. Nie byłoby to trudne. Oczy bolą mnie od wgapiania się w monitor. Za dużo ostatnio czasu spędzam przed komputerem. Kawa, przynajmniej ta "moja" skończyła się i musiałem zrobić sobie inną. Może i słońce świeci, ale tylko przeszkadza. Tak naprawdę nie grzeje, na zewnątrz i tak jest zimno, zaś jego blask razi niemiłosiernie. Co więcej, promienie padają na ekran, tak, że ledwo co widać. Pieniędzy i tak jest za mało, żeby chociaż lekko się wstawić. Papierosów mało, na cały dzień nie wystarczy. Głośniki stare, zniszczone, mają koszmarny dźwięk. Głowa mnie boli - nie wiem sam od czego. A do tego mam już po dziurki w nosie tej cuchnącej kałuży wokół.


Tylko... po co? O wiele ciekawiej patrzy się na dzień, nie myśląc o tym. Tak jest łatwiej, przynajmniej na swój sposób.


Otwieram niewielką, ale ciężką klapę. Kamienna, zimna, lekko wilgotna. Diablo ciężka. Zaglądam w czarny otwór w podłodze. Czuję się jakbym spojrzał w otchłań bez dna. Gorzej, bo putka spojrzała również na mnie. Nie pierwszy raz, lecz za każdym razem przypomina to śmierć za życia. Pośpiesznie potrząsam głową, oczyszczając umysł i z hukiem zatrzaskuję klapę.


Westchnięcie ulgi.


Dzień znowu jest piękny, słoneczny, cudowny. Aż chce się żyć. Na usta powoli wypełza lekki uśmiech. Może nieco dziwny, pełen dziwnych cieni, ale lepiej taki niż żaden, no nie?

Ciszę mąci huk. Pierwszy, drugi, trzeci. Ciężka kamienna klapa podskakuje co jakiś czas, jakby podrzucana od środka. Podchodzę.

Z przeciągłym zgrzytem klapa odskakuje. Ze środka wynurzają się kościste, wychudzone dłonie, chorobliwie blade, z długimi, pożółkłymi paznokciami. Wciągają mnie do środka.

Ciemność.
Wilgoć
Cisza.
Nie, nie cisza.
Odgłos kapiącej wody.
Ciche szepty.
Odgłosy szurania.
Smród zatęchłej, brudnej wody ze słów, gestów, myśli.

To tylko woda.

Oczy przyzwyczajają się do ciemności.
Okrągłe pomieszczenie, niewielkie, z kałużą na środku, w której leżę, zajmującą większość pomieszczenia. Długi tunel z kamiennymi drzwiami po obu stronach. Katakumby.

Jakiś dziwny, wewnętrzny głos każe mi iść naprzód. Dziwny jest. Piskliwy, wysoki, mówi nieskładnie, bełkocze. Ale idę.

Drzwi szczelnie zamknięte.

Pierwsze, drugie, dziesiąte, pięćdziesiąte. Nie miałem pojęcia, że tyle ich jest. Za nimi postacie. Martwe, wychudłe, być może w nielicznych tli się jeszcze iskierka życia, która mimo przytłaczającej paranoi tego miejsca nie pozwoliła się zdusić. Istnienia oszlalałe, związane, zgnębione, zaniedbane, stłoczone.

Brakuje tchu.

Wyrwa.

Musiała się tu kiedyś zbierać woda. Ta czarna, cuchnąca ciecz. Ta tylko woda. Zebrało jej się dość, by zniszczyć szczelne wrota i wypuścić to, co czaiło się za drzwiami. To, co nigdy nie powinno opuścić swojej krypty, powoli konając, zapomniane przez jaźń.

W morku słychać plaśnięcia bosych stóp na mokrych kamieniach.

Kończyny poruszające się na skraju widoczności oczu nieprzywykłych do mroku, wyglądające jak splątane węże.

Coś wychodzi. Podchodzi bliżej. Czuję smród stęchlizny.

Zapadła klatka piersiowa, pleśniejące ciało, wychudzone do granic możliwości kończyny.

Rozpadający się garnitur wyprasowany na kant. Szkła okularów pokryte cieńką mgiełką pleśni. Gładko ulizane włosy mokre od wszechobecnej wilgoci. Lekki uśmieszek pełen aroganckiej wyższości i morderczy błysk w oku.

Tak chyba wyglądałby szatan, gdyby stał się bogiem. Niewielka różnica.

Pośpiesznie wpycham go do środka i zatrzaskuję wrota. Jest sam. Na szczęście. Z większą ilością nie byłoby tak łatwo.

Zacznyam... szanować... siłę tej cuchnącej, brudnej wody której tak wiele wokół nas. Może i tylko nas opływa, ale i tak zostawia swoje ślady, brudzi nas. Jeśli pozwolimy jej się zbierać, prędzej czy później utopimy się w niej. Tyle tylko, że to nic nie zmienia. Woda była, jest i będzie. Można tylko uważać, co się z nią robi.

środa, października 31, 2007

Droga długa jest.

03. Akurat - Droga Długa Jest
Akurat - Droga długa jest
A droga długa jest
Nie wiadomo czy ma kres
A droga kręta jest
Co dalej za zakrętem jest
Kamieni mnóstwo
Pod kamieniami leży szkło
Szło by się długo
Gdyby nie to szkło to by się szło
To by się szło, to by się szło
Gdyby nie to szkło
Ref. Choć droga jest bez końca
Pozornie bez znaczenia
Mniemam, że mam powody
By drogi swej nie zmieniać
Nie zmieniać, nie zmieniać
Nie zmieniać...
I znowu. Siedzę w pociągu.
Ostatnio często mi się to zdarza. Może zbyt często? Chyba... Chyba nie. Chyba, że tak. Że tak, że nie. Nie, bo tak, że nie. Tak, gdyż tak znaczy nie. Zaprzeczenie potwierdzenia jest potwierdzeniem zaprzeczenia. Cokolwiek jest czymkolwiek. Nie, bo... Niebo?
I znowu. Pociąg kołysze się lekko.
Unosi mnie w przestrzeń. Niezwykła rzecz. Przecina przestrzeń, czas, miejsce, byt. Punkt kulminacyjny setek oddechów. Natężenie zależne od czasu. Obcość będąca intymnością.
I znowu. Siedzę u kogoś, kogo poznałem w pociągu.
Czyż to nie paradoks? Jakże tak? W pociągu? Wstydu widać nie mam.
Pierwsza stacja.
Wsiadają ludzie.
Jest wcześnie. Nieliczni z wielu.
Usta stężałe w dziwnych grymasach, komicznych, groteskowych, w subtelny sposób przerażających. Każdy tak samo. Kąciki ust skierowane w dół.
Oczy błyszczą w dziwny, niepokojący sposób.
Melancholijno-nostalgiczne spojrzenie w okno.
Przypomina mi się piosenka. Jak to było? Ah, tak... "Wszystko, byle nie tak..."
Druga stacja.
Wsiadają ludzie.
Jest wcześnie. Nieliczni z nielicznych.
Uśmiech. Delikatny, niewymagający. W jakiś sposób oczywisty i konieczny. Bo nie wolno inaczej.
Dotyk, zapach, wzajemność. Niezbędność czy czystość? Tego nie wie nikt, najpewniej z nimi samymi włącznie. Zasypiają, przytuleni do siebie, zsiniałe palce kurczowo zaciskając na dłoniach.
Trzecia stacja.
Wsiadają ludzie.
Jest wcześnie. Wielu z niewielu.
Różne kolory skóry, różne kolory włosów, różne kolory oczu.
Dziwne spojrzenia otoczenia. Czemu?
Ciekawe, jak to jest...
Ciekawe, kto to jest...
Czwarta stacja.
Wysiadam.
Podmuch pociągu.
Rozrzuca liście.
Przypomina mi się piosenka. Jak to było? Ah, tak... "Wszyscy zostaniemy rozdzieleni, niczym sterta liści rozwiana przez wiatr..."
Chyba chciałem napisać coś więcej, ale... Niech zostanie jak jest. Powinienem się chyba pośpieszyć, żeby zdążyć na pociąg.