piątek, czerwca 01, 2007

Skok.

Wielka pustynia, olbrzymi kawał nagiej skały rozpościerający się wszędzie w zasięgu wzroku, prażony gorącymi promieniami słońca. Wypalony, martwy, zniszczony. Miejsce, gdzie nie przetrwa nic żywego.

Pojedyńcza jaźń przemykająca między skałami.
Sekunda po sekundzie.
Minuta po minucie.
Godzina po godzinie.
Dzień po dniu.
Miesiąc po miesiącu.
Rok po roku...

Myśl, uciekająca przed czymś - choć dawno temu już zapomniała przed czym. Dążąca gdzieś, lecz nie pamiętająca swego celu. Jest tylko droga... Rok po roku, mknie przez pustynię. Jedyny żywy obiekt w płomieniach, które strawiłyby wszystko inne.

Myśl pełna bólu, cierpienia, pragnienia, konająca, lecz niezdolna umrzeć do końca, nie będąca w stanie osiągnąć końca. By zniknąć, rozwiać się w nicość, musi dotrzeć do celu - celu, który dawno temu zginął z horyzontu. By pojąć własne ja musi znaleźć drogę.

Drogi nie ma. Nie istnieje. Nikt nie zapuszcza się na pustynię, jeśli ktoś już tam trafi, nie przetrwa długo. Trzeba stworzyć drogę. Brak sił. Brak woli. Brak drogi. Niemożność, niemożność, niemożność, niemożność, niemożność... Brak sił, by tworzyć, budować.

Jaźń błądzi. Nagi umysł, odarty z szat człowieczeństwa. Myśl w czystej postaci. Błądząca, niezdolna znaleźć własnego ja. Zagubienie. Strata. Smutek po stracie czegoś, co nigdy nie istniało. Rozpacz, niezdolność wyjaśnienia jej przyczyn. Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo.

Zapada zmrok. Pojawiają się gwiazdy, a wraz z nimi chłód. Temperatura spada. Myśl zamiera, zatrzymuje się, zamarza... Czeka. Powoli, sekunda po sekundzie, jak krople wody, której tak brak, noc mija...

Wstaje słońce. W mgnieniu oka roztapia lodową powłokę myśli, zmuszając ją do kontynuowania biegu, wyścigu bez celu czy mety. Myśl dąży, gdziekolwiek, byle gdzie... Przed siebie...

Umysł staje. Naprężony, zdezorientowany... Wyczuwa coś, coś jednocześnie znajomego jak i bardzo dobrze znanego. Czy to...? Czy może...? Jednak...?

Bojąc się stanąć twarzą w twarz z prawdą - być może tak okrutną - jaźń rozpoczyna dalej swój bieg, lecz tym razem w innym kierunku. Pędzi, szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Boi się tego, co znajdzie, lecz jednocześnie nadzieja zmusza do szybszego biegu. Szybciej, szybciej, szybciej.

Krawędź. Olbrzymia przepaść. Umysł zatrzymuje się. Zamyka oczy. Boi się... Ale nie może przestać. Woń, delikatny chłód, jest teraz znacznie silniejszy. Powoli otwiera oczy, rzucając trwożliwe spojrzenie w dół.

TAK!!!

Gdzieś tam, na dnie, głęboko, lśni wąska wstęga rzeki. Delikatna, subtelna woń wody jest wszędzie. Radość nie ma granic.

Ale przepaść jest tak głęboka...

Umysł wacha się. Buja się, niczym porzucone dziecko, w przód i w tył. Skoczyć? Instynktowny strach. Trudne do opanowania pragnienie. Głęboki oddech. Skok. Lot...

Pragnienie. Już niedługo, jeszcze chwilka, jeszcze odrobina... Jaźń zanurzy się w chłodnej, wręcz lodowatej toni, do której nigdy nie dociera światło dnia. Poczuje delikatne muśnięcie żywiołu. Będzie pić, pić, pić, chłodną, życiodajną ciecz, przynoszącą wreszcie ukojenie zwęglonym niemal zmysłom.

Zapada zmrok... Temperatura spada...

Głuche łupnięcie. Jaźń rozpadająca się na elementy pierwsze, zniszczona, obolała, w jednej chwili staje się już tylko zlepkiem sprzecznych pragnień i instynktów.

Rzeka zamarzła.

2 komentarze:

K. pisze...

Misio... Wszak droga zawsze się znajdzie...

K. pisze...

Bo Nadzieja to dzi*** w zielonej sukience...