Zdecydowałem się zamknąć projekt "Studnia Myśli".
Blog działał między 23 majem 2007 roku a 1 marcem 2009 roku, co łącznie daje niecałe 2 lata. Powstały łącznie 64 wpisy. Część z nich zamknięta została w cykle notek, ale przyznam szczerze - nie jest to ważne. Żadnego nie udało mi się niestety dokończyć.
Bloga zamykam, gdyż obecna forma artystyczna przestała funkcjonować. Moje ostatnie notki były coraz krótsze i coraz mniej przekazywały. Czas poszukać sobie nowej formy.
Wszystkie wpisy tutaj miały mieć charakter lustra. Przez pryzmat słów, pokazywanie pewnych rzeczy starałem się pokazać Wam jacy naprawdę jesteśmy. Nie szukajcie mojego przekazu, bo wszystko, co znajdziecie będzie Wami.
Nie wykluczam reaktywacji bloga, lecz jest to bardzo mało prawdopodobne.
Do kiedyś gdzie indziej.
Pozdrawiam;
Sivarion al'Anatornel vel Sivar
środa, marca 18, 2009
niedziela, marca 01, 2009
Potwór.
Człowiek, jakich wiele.
Przeciętny, zwykły, ze wzlotami i upadkami.
Kompletnie szalony, lecz tego nie zauważy nikt - ostatecznie normy i granice są tak odległe, nawet ich szczegóły rozlewają się gdzieś nigdzieś.
Spotkasz go, miniesz, nawet nie zapamiętasz. Poznasz, a wyda Ci się zwyczajny, może sympatyczny, może irytujący. Jak wielu innych ludzi. Porozmawia. Może wypije piwo, może zapali papierosa. Być może będzie miał ciekawe poczucie humoru. Może okaże się nudnym idiotą.
Może coś Was połączy.
Tak jak z wieloma wcześniej.
Dopóki nie zapadnie noc. Światło gwiazd to czas drapieżników, mentalnych wampirów.
Spojrzenie zmieni się. W oczach pojawi się paraliżująca pustka. Bezdenna dziura, przejście do otchłani.
W nim jest otchłań. To dlatego jest obłąkany. Nicość wżera się w niego, jego myśli pochłania pustka. Jest wiecznie głodny, spragniony czyichś myśli, uczuć, siły.
W jego śmiechu jest nicość.
Nie, nie masz się czego bać.
Jest głodny. Rzuci się na Ciebie. Ale będzie jedynie odbijać się o taflę szkła, zamknięty w kilku drewnianych ramach.
Lustro nie wypuści pustki, która jest w Tobie.
Przeciętny, zwykły, ze wzlotami i upadkami.
Kompletnie szalony, lecz tego nie zauważy nikt - ostatecznie normy i granice są tak odległe, nawet ich szczegóły rozlewają się gdzieś nigdzieś.
Spotkasz go, miniesz, nawet nie zapamiętasz. Poznasz, a wyda Ci się zwyczajny, może sympatyczny, może irytujący. Jak wielu innych ludzi. Porozmawia. Może wypije piwo, może zapali papierosa. Być może będzie miał ciekawe poczucie humoru. Może okaże się nudnym idiotą.
Może coś Was połączy.
Tak jak z wieloma wcześniej.
Dopóki nie zapadnie noc. Światło gwiazd to czas drapieżników, mentalnych wampirów.
Spojrzenie zmieni się. W oczach pojawi się paraliżująca pustka. Bezdenna dziura, przejście do otchłani.
W nim jest otchłań. To dlatego jest obłąkany. Nicość wżera się w niego, jego myśli pochłania pustka. Jest wiecznie głodny, spragniony czyichś myśli, uczuć, siły.
W jego śmiechu jest nicość.
Nie, nie masz się czego bać.
Jest głodny. Rzuci się na Ciebie. Ale będzie jedynie odbijać się o taflę szkła, zamknięty w kilku drewnianych ramach.
Lustro nie wypuści pustki, która jest w Tobie.
czwartek, lutego 19, 2009
Śnieg.
Betonowe ściany, betonowe schody, bruk.
Stalowe tory, stalowy przystanek, samochody gdzieś ponad.
Ludzie, zawinięci w kurtki, z kapturami na twarzy, patrzący pusto pod nogi.
Idą powoli, powłócząc nogami, bez celu, kiwając się monotonnie na boki.
Wciąż w kółko.
Wokół pada śnieg.
Opada papierosowy popiół.
Dym układa się w dziwne kształty.
Duże płatki śniegu przypominają popiół. Wirują na wietrze, opadają powoli.
Bogowie umarli, anioły spłonęły.
Resztki ich ciał opadają wokół nas.
Porażająco zimne, martwe, puste.
Pozbawione płomienia. Pozbawione płomienia jak my wszyscy. Jesteśmy anielskim popiołem.
Masz w sobie płomień?
On wyjdzie. Rozerwie Cię, pochłonie, pożre. Staniesz się popiołem, który po chwili rozsypie się w podmuchach wiatru. Ludzie wokół otulą się mocniej, chroniąc się przed śniegiem.
Stalowe tory, stalowy przystanek, samochody gdzieś ponad.
Ludzie, zawinięci w kurtki, z kapturami na twarzy, patrzący pusto pod nogi.
Idą powoli, powłócząc nogami, bez celu, kiwając się monotonnie na boki.
Wciąż w kółko.
Wokół pada śnieg.
Opada papierosowy popiół.
Dym układa się w dziwne kształty.
Duże płatki śniegu przypominają popiół. Wirują na wietrze, opadają powoli.
Bogowie umarli, anioły spłonęły.
Resztki ich ciał opadają wokół nas.
Porażająco zimne, martwe, puste.
Pozbawione płomienia. Pozbawione płomienia jak my wszyscy. Jesteśmy anielskim popiołem.
Masz w sobie płomień?
On wyjdzie. Rozerwie Cię, pochłonie, pożre. Staniesz się popiołem, który po chwili rozsypie się w podmuchach wiatru. Ludzie wokół otulą się mocniej, chroniąc się przed śniegiem.
niedziela, lutego 15, 2009
Krzyk.
Samotność wżera się w umysł tylko w specyficznych okolicznościach.
Siedząc w ciemnym, brudnym pomieszczeniu, słuchając melancholijnej muzyki.
Mam włos i paznokieć.
Pierwszy został na moim ubraniu, gdy byłaś obok. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy...
Drugi został w moim ciele, gdy wściekła rozszarpałaś mi twarz. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy...
Siedzę teraz skulony, a krew kapie na podłogę.
Palcem rysuję.
Kropka.
Kropka.
Zakrzywiona linia.
Ah, cóż za radość, ktoś się uśmiecha.
Uśmiecham się także.
Podchodzę do okna, gwałtownym ruchem rozsuwając zasłony.
Zalewa mnie porażająca fala światła.
Przez chwilę nic nie widzę. Ogarniają mnie mdłości, uświadamiam sobie odór zgnilizny i rozkładu, który mnie otacza.
Gdy, wciąż na pół ślepy, otwieram okno, wraz z falą zimnego, świeżego powietrza dociera do mnie rozdzierający krzyk.
Gwałt świadomości...
Siedząc w ciemnym, brudnym pomieszczeniu, słuchając melancholijnej muzyki.
Mam włos i paznokieć.
Pierwszy został na moim ubraniu, gdy byłaś obok. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy...
Drugi został w moim ciele, gdy wściekła rozszarpałaś mi twarz. Rozmawialiśmy, żartowaliśmy...
Siedzę teraz skulony, a krew kapie na podłogę.
Palcem rysuję.
Kropka.
Kropka.
Zakrzywiona linia.
Ah, cóż za radość, ktoś się uśmiecha.
Uśmiecham się także.
Podchodzę do okna, gwałtownym ruchem rozsuwając zasłony.
Zalewa mnie porażająca fala światła.
Przez chwilę nic nie widzę. Ogarniają mnie mdłości, uświadamiam sobie odór zgnilizny i rozkładu, który mnie otacza.
Gdy, wciąż na pół ślepy, otwieram okno, wraz z falą zimnego, świeżego powietrza dociera do mnie rozdzierający krzyk.
Gwałt świadomości...
poniedziałek, lutego 09, 2009
Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mam wszystko.
Mam stół. Na stole mam puste puszki, torebki po chipsach, nieumyte szklanki i talerze. Mam nawet kilka zużytych chusteczek do nosa.
Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mam widok z okna. Na brudną ulicę po której jeżdżą jeszcze bardziej brudne samochody, odrapany luksusowy wieżowiec, kilka bloków, szarych, choć kolorowych. Kilka bezlistnych drzew i stalowoszare niebo.
Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mam komputer, przed którym spędzam niemal całe dnie, odświeżając co chwila stronę, dopóki maszyna się nie zawiesi. Bo tak.
Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mam przyjaciół i znajomych. Rozmawiam z sąsiadką przez internet, twarzy przyjaciela niemal zapomniałem, nawiedzają mnie snujące się widma.
Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mam wszystko, czego człowiek może zapragnąć.
Wszak wszyscy jesteśmy tacy szczęśliwi.
Szczęście sprzedają w aptece za rogiem.
Przy zamówieniu za 30 złotych dowóz gratis.
Mam wszystko.
Mam stół. Na stole mam puste puszki, torebki po chipsach, nieumyte szklanki i talerze. Mam nawet kilka zużytych chusteczek do nosa.
Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mam widok z okna. Na brudną ulicę po której jeżdżą jeszcze bardziej brudne samochody, odrapany luksusowy wieżowiec, kilka bloków, szarych, choć kolorowych. Kilka bezlistnych drzew i stalowoszare niebo.
Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mam komputer, przed którym spędzam niemal całe dnie, odświeżając co chwila stronę, dopóki maszyna się nie zawiesi. Bo tak.
Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mam przyjaciół i znajomych. Rozmawiam z sąsiadką przez internet, twarzy przyjaciela niemal zapomniałem, nawiedzają mnie snujące się widma.
Jestem szczęśliwym człowiekiem.
Mam wszystko, czego człowiek może zapragnąć.
Wszak wszyscy jesteśmy tacy szczęśliwi.
Szczęście sprzedają w aptece za rogiem.
Przy zamówieniu za 30 złotych dowóz gratis.
piątek, lutego 06, 2009
Ćma.
Na szarym murze trzepocze ćma.
Jest ciemno, czerń rozprasza jedynie staromodna lampa wbita w ścianę. Tworzy łuk światła, załamującego się na zadrapaniach nieotynkowanej ściany, opływającego nierówne wypukłości zaschniętego betonu, pozostawionego przez niechlujnego murarza.
Lśniący łuk kończy się tuż pod lampą, drobne fragmenty betonowych płyt wypchnięte siłą uderzenia pogłębiają ciemność. Ta niewielka otchłań poraża, wciąga w głąb, zdaje się być głębsza, niż jakakolwiek inna przestrzeń.
Patrząc w dziurę, odnosi się wrażenie, jakby ciemność próbowała wessać do środka te resztki życia, które krążą jeszcze w żyłach. W głowie rozlegają się rozpaczliwe krzyki.
Czerń czeka. Patrzy...
Ćma próbuje dolecieć do źródła światła. Oślepiona, nie dostrzega obserwującej jej otchłani. Uderza bezmyślnie w mur. Jest piękna.
Głupcy sądzą, że w narodzinach czy śmierci jest piękno. To nie piękno, to parodia. Taplanie się we własnych wydzielinach, brud... Chcesz widzieć w tym piękno, gdyż alternatywą jest lęk.
Tak naprawdę, piękna jest otchłań, która czeka, by pożreć.
Tak naprawdę, piękna jest ćma, gdyż nie czuje, nie myśli.
Tak naprawdę piękny jest dym unoszący się pod lampę.
Tak naprawdę piękny jest punkcik żaru, oświetlający pomarańczowym blaskiem puste spojrzenie.
Piękno jest tam, gdzie nie chcemy go widzieć. Piękno jest tam, gdzie lęk jest zbyt duży, by mógł istnieć. Jest tam, gdzie boisz się udać, po drugiej stronie naszej egzystencji. Nie ma już płaczu, nie ma już śmiechu, jest tylko otchłań.
Otchłań jest Tobą, jest mną.
Zobaczysz w niej swoje odbicie.
Skoncentrowaną nienawiść, pogardę, bezsens i pustkę. Jak uderzenie, jak splunięcie w twarz.
Czyż nie jesteśmy piękni?
Ćma uderza jeszcze kilkukrotnie w mur.
Lampa mruga kilka razy rozpaczliwie.
Gaśnie... Przez chwilę słychać jeszcze trzepot skrzydeł.
Zapada cisza...
Oto piękno.
Jest ciemno, czerń rozprasza jedynie staromodna lampa wbita w ścianę. Tworzy łuk światła, załamującego się na zadrapaniach nieotynkowanej ściany, opływającego nierówne wypukłości zaschniętego betonu, pozostawionego przez niechlujnego murarza.
Lśniący łuk kończy się tuż pod lampą, drobne fragmenty betonowych płyt wypchnięte siłą uderzenia pogłębiają ciemność. Ta niewielka otchłań poraża, wciąga w głąb, zdaje się być głębsza, niż jakakolwiek inna przestrzeń.
Patrząc w dziurę, odnosi się wrażenie, jakby ciemność próbowała wessać do środka te resztki życia, które krążą jeszcze w żyłach. W głowie rozlegają się rozpaczliwe krzyki.
Czerń czeka. Patrzy...
Ćma próbuje dolecieć do źródła światła. Oślepiona, nie dostrzega obserwującej jej otchłani. Uderza bezmyślnie w mur. Jest piękna.
Głupcy sądzą, że w narodzinach czy śmierci jest piękno. To nie piękno, to parodia. Taplanie się we własnych wydzielinach, brud... Chcesz widzieć w tym piękno, gdyż alternatywą jest lęk.
Tak naprawdę, piękna jest otchłań, która czeka, by pożreć.
Tak naprawdę, piękna jest ćma, gdyż nie czuje, nie myśli.
Tak naprawdę piękny jest dym unoszący się pod lampę.
Tak naprawdę piękny jest punkcik żaru, oświetlający pomarańczowym blaskiem puste spojrzenie.
Piękno jest tam, gdzie nie chcemy go widzieć. Piękno jest tam, gdzie lęk jest zbyt duży, by mógł istnieć. Jest tam, gdzie boisz się udać, po drugiej stronie naszej egzystencji. Nie ma już płaczu, nie ma już śmiechu, jest tylko otchłań.
Otchłań jest Tobą, jest mną.
Zobaczysz w niej swoje odbicie.
Skoncentrowaną nienawiść, pogardę, bezsens i pustkę. Jak uderzenie, jak splunięcie w twarz.
Czyż nie jesteśmy piękni?
Ćma uderza jeszcze kilkukrotnie w mur.
Lampa mruga kilka razy rozpaczliwie.
Gaśnie... Przez chwilę słychać jeszcze trzepot skrzydeł.
Zapada cisza...
Oto piękno.
piątek, stycznia 02, 2009
Maski.
Szykując się do wyjścia muszę dobrać strój do okoliczności. Inaczej przecież ubiera się idąc do teatru, inaczej do pubu. Spodnie, bluzka czy koszula, następnie mniej istotne dodatki - krawat lub łańcuch, glany lub buty garniturowe...
Na koniec zawsze zostawiam najważniejsze. Staję przed ścianą. To największa ściana w domu. Sięgam do twarzy, odrywam. Powoli ściągam maskę. Odwieszam na miejsce. Takich masek wiszą setki, dziesiątki. Spod spodu niemal nie widać murów.
Jedne są smutne.
Inne obłąkane.
Inne natchnione.
Kolejne szczęśliwe.
Nienawistne.
Pogardliwe.
Pomocne.
Zdejmując maskę odsłaniam organiczne wnętrze. Przypomina troszkę otwartego małża. Obłe, oślizgłe, nieokreślone. Oczy zależą od maski, sam więc nie wiem, jak wyglądam.
Małż, nazwijmy go tak umownie, jest delikatny. Dlatego nikogo nie może być w pobliżu, gdy zmieniam maskę.
Najbardziej lubię maskę domową.
Znają ją najbliżsi.
Jest ciepła i wygodna jak wychodzone kapcie.
Troszeczkę sfilcowana, brudna i pluszowa.
Koszmarnie brzydka.
Ale własna.
A Ty? Którą maskę lubisz najbardziej?
Małża i tak nie zobaczysz.
Subskrybuj:
Posty (Atom)