poniedziałek, grudnia 29, 2008

Plaża.

Wyobraźcie sobie morze.
Takie zwykłe, jesienno-zimowe morze. Słońce kiczowato zachodzi barwiąc chmury na kolory krwi, płomieni, pozostawiając za sobą żałobną czerń upstrzoną iskrami-diamentami. Na plaży jak zawsze jest mnóstwo śmieci. Wiatr przesypuje piasek jak na wydmach - zawsze przypominało mi to pustynię. Gdzieś z tyłu jest las i są trawy, ale to wspomnienie. Równie dobrze te wysepki życia mogłyby nie istnieć.

Parę kijków i pni, wybielałych od słonej wody, słońca i wiatru wystaje z zagłębień piasku jak kości smoka czy innej mitycznej bestii.
Wodorosty walają się tu i ówdzie, jak wyprute wnętrzności albo ciała żołnierzy pozostałe po jakimś desancie albo innym ekscesie.
Parę muszli, pozostałości stworzeń całe życie kryjących się przed niebezpieczeństwem. Jak widać, niewiele im to dało.
Kilka martwych ryb, cuchnących. Gniją w milczeniu, lecz nie w bezruchu, pełne gnijących larw.
Jakaś siatka, przyciśnięta kamieniem i szarpana wiatrem. Nie wiedzieć czemu przypomina ducha. Jej szelest jest jak szept.

Wiem, nie widzisz tego. Moja plaża zawsze będzie inna niż Twoja.
Ty jesteś częścią tego, co za wydmami.
Ja na zawsze należę do plaży - stąd lepiej widać gwiazdy.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

To nade mną zachodzi Twoje słońce.
To ja powoduję śmierć tych ryb. Oczywiście nie wszystkich... Ryby są jak ludzie - wybijają się same, ale czasem zdarzy mi się interweniować.
Cóż.
Ale ile istnień żyje dzięki mnie...

Niegdyś (Twoje dzisiaj) - V.